poniedziałek, 31 października 2011

Cooking school - fotorelacja

Sprawdzilimy, zaispirowalimy się i zostalismy pysznie nakarmieni.Polecamy.
http://www.casalunabali.com/cooking-school/

Glodnych ostrzegamy, poniższe fotografie mogą pogorszyc samopoczucie.
Na zachętę, efekt końcowy.


Janet De Neefe (Kobieta Instytucja) pięknie opowiada o składnikach i czynosciach.




Narzedzie tortur - potrzebujemy do przyzadzenia pasty chilli.








Pasta chilli jeszcze nie jest gotowa. Juz za chwile "spotka sie" z ryba.




Janet czuwa nad przygotowaniami. Teraz czas na rybę w lisciach bananowca.












Druga ryba, z inna pasta chili, po podsmazeniu, zostala zalana mlekiem kokosowym...




...to bylo zdecydowanie najlepsze danie!


Do rybki, jeszcze .. salatka z marchewki i ogorka i ...


... szpinak (oczywiscie azjatycki), okraszony tomato sambal.






Pychota!

Mandi Lulur, czyli Boże Ciało w październiku.

Mieszkanie w niestandardowym miejscu, czyli nie w hotelu, a na eko farmie, ma swoje zalety. Jedną z nich jest spore oddalenie od miasta. To gwarantuję ciszę i sporą izolację od mnóstwa pokus takich jak bary czy też kluby jazzowe. Nie narzekamy, bo w przeciwieństwie do Kuty w Ubud wszystko jest na poziomie! Słychac Sarah Vaughn, Milesa Davisa, Sinatrę, Arethę Franklin. Drugą zaletą jest możliwość obcowania z naturą. Mieszkamy na polu ryżowym. W nocy mamy darmowy koncert. Niekoniecznie życzeń. Gra wszystko co może. Nawet nie jestem w stanie wymienić i wyobrazić sobie co to gram. Może nawet i lepiej, bo może to co gra nie zawsze wygląda najlepiej. Szkoda tylko, że właśnie zakończyły się zbiory i jeszcze nikt nie posadził nowy sadzonek, bo widok byłby przedni. Pewnie za kilka dni silna ekipa z naszej wioski wpadnie na pole i w ciągu kilu wszystko się zazieleni. Oby.

Rano o 08:03 dostaliśmy sms od Wayana, w którym informował nas o swojej dostępności w dniu dzisiejszym. Cieszymy się, ale na razie spędzamy czas mocno relaksacyjnie i nie mamy ochoty wyjeżdżać poza naszą wioskę. To się oczywiście zmieni, ale lepszy wolniejszy start i szybkie zakończenie niż odwrotnie. Po śniadaniu przygotowanym przez lokalna ludność zostaliśmy zablokowani. I to jak. Na prawie 3 godziny. Lało. Ale, jak lało. Dziwnie było obserwować samych siebie i nasze reakcje. Jak pamiętam, jak lało 2 lata temu, to wpadliśmy w lekką depresję. Tym razem stwierdziliśmy, że kiedyś przestanie lać. I przestało.

Telefon do Wayana i w 10 minut byliśmy w Ubudzie. Postanowiliśmy sprawdzić, jak się ma nasze ulubione towarzystwo joginów skupionych wokół kultowego miejsca (ale też komercyjnego, czego nie da się ukryć) zwanego Yoga Barn. To takie obowiązkowe miejsce dla wszystkich, którzy lubią jogę i dobre organiczne jedzenie. Ciekawe było dla mnie samo obserwowanie towarzystwa, które pojawia się w małej restauracji. Są to zawsze osoby „uduchowione”. Łatwo taką osobę poznać. Przede wszystkim mężczyźni i kobiety chodzą w tzw. szarawarach/sindbadach lub alladynkach. Kobiety mają topy na ramiączkach, natomiast panowie albo mocno obcisłe koszulki bawełniane z długim rękawem, lub ewentualnie granatowe koszule z długimi rękawami. Też bawełniane. Wszyscy siadają razem przy stołach i dyskutują na temat przeżyć związanych z właśnie odbytymi ćwiczeniami. Jeśli ktoś kończy swoje zajęcia wracając niedługo do świata zachodniego (lub wschodniego, czyli Australii) następuje dramatyczny moment pożegnania w tuż po lub też tuż przed zamówieniem ostatniego ekologicznego posiłku. I tutaj pojawiają się łzy. Ale także wszyscy przekazują sobie energię Ziemi. Następuje mocny uścisk ciał. Pewnie ze 3 minuty. Panie, albo przed albo już po napoju organicznym, czyli koktajlu z czegoś lub z czymś, tulą się do szczupłych panów. Szczupli panowie tulą się do, nie do końca szczupłych pań. Tulą się mówiąc zazwyczaj po australijsku, bo ci po niemiecku patrzą zazwyczaj z zazdrością. Tulą się tez po japońsku.

W takim miejscu łatwo zidentyfikować, że ktoś sam przychodzi na jogę. Panie, zazwyczaj oczywiście, notują swoje myśli w brulionach w kratkę pokrywając je okrągłymi literkami pisanymi dobrym długopisem. Panowie, natomiast, pozostają ze swoimi myślami sami. Zupełnie tak jak ja. Nie notują. Ewentualnie po kilku minutach wyczekiwania wyjmują swoje iPhone’y i iPad’y i coś tam sobie przeglądają. IPody nie są już w modzie.

Takie centrum jogi jest mocno ekologiczne – także z nazwy. Wszystkie warzywa są ekologiczne. A jakie kurcze mają być na Bali, oczywiście, że ekologiczne! Słomek nie dają, bo policzyli, że w ciągu miesiąca zużywają ich ponad 3,000 sztuk. Ciekawe tylko, że wszyscy nie bardzo martwią się o zużycie energii. Każdy przecież ma jakiś produkt Steva Jobs’a.
Najedliśmy się jak przysłowiowe bąki.

Ja z racji swojej nieukrywanej sympatii do producenta wzmacniającego aloesu postanowiłem napić się organicznego napoju właśnie z niego i 10 różnych rzeczy. Było to dobre, ale dodatkowo musiałem dosłodzić syropem trzcinowym, bo mnie nieco powykręcało. Magda zajadała się swoją miską zielonych, zdrowych, ekologicznych traw i innych sałat. Na mnie padło spróbować ekologicznych buraków. Były super, ale lekko za kwaśne.

Zadowoleni, że wpadliśmy do stodoły jogi wybraliśmy się do Zen Spa aby poprawić sobie pracę naczyń limfatycznych. Generalnie wolę jak mni panie masują tylko nogi. Bo to pobudza różne receptory. Uległem, raz na 2 lata można, i postanowiłem towarzyszyć Magdzie w zabiegu zwanym Mandi Lulur. Dwie panie zaprowadziły nas do dużego pokoju, gdzie w oknie 2x2 metry nie było szyb ani nawet rolet, tylko ogromny ogród z żywych kwiatów i roślin. Już mi się podobało! Następnie panie kazały się kompletnie rozebrać, czego nie przewidzieliśmy! I położyć na kozetkach. Tak jak nas Pan Bóg stworzył (dla tych co wierzą)! No lekko byliśmy okryci, ale jak to się później okazało, nie miało to żadnego znaczenia. I się zaczęło. Ponad 60 minut masażu. Pani masowała mnie wszędzie. Wszędzie to znaczy, prawie wszędzie. Pani nie była zbyt pruderyjna i jak trzeba było to wiedziała jak masować. Potem nasmarowała mnie peelingiem, i zdarła co miała zedrzeć. Miałem nawet nadzieję, że to koniec, ale nie. Po kilku chwilach wydała okrzyk: będzie zimno i chlusnęła na mnie jogurtem. Nie wiem tylko jakiej marki. Ale na pewno nie był to Danone. Nie lubię Danone.

Procedura oczyszczenia ciała miała się właśnie skończyć, gdy jednym ruchem pani zdarła z nas ręczniczki i kazała się wykąpać pod prysznicem. Jakoś zbytnio nie przejęła się naszym widokiem (czyli nie jest jeszcze tak źle) i zaprosiła nas do wanny. Było jak w czasie Bożego Ciała. Zostaliśmy obrzuceni 2 tonami płatków. Rozumiem, że kobietom to się podoba, ale ja już za taką rozrywkę dziękuję! Chyba, że moje ciało będę nazywać boskim, ewentualnie, bożym ciałem. To wtedy, zupełnie inna sprawa.

Ubud jest świątynią jedzenia.

Nie spotkałem innego miejsca na świecie, gdzie na obszarze tak małym byłaby taka różnorodność kuchni. Na koniec dnia stwierdziliśmy, że podoba nam się nowe miejsce, które miało styl skandynawski z lat 90. Jedzenie było boskie! Absolutnie niesamowicie świeży tuńczyk. Cudnie.


Jeszcze tylko partia scrabbli… Jutro szkoła gotowania i może wreszcie namówię Magdę na robienie zdjęć. Kiedyś pewnie zaczniemy coś zwiedzać. Ale po co, jak nam tutaj dobrze;)

niedziela, 30 października 2011

Shut up, czyli żona w akcji, inkasentka i sprzedawca.

Noc mojej żonie upłynęła upiornie. Ja spałem po podróży ja zabity, natomiast Magda zmagała się z demonami mieszkającymi koło nas. Z relacji wynika, ja byłem wszystkiego nieświadomy. Grupa Malezyjczyków mieszkająca w pokoju 3113, czyli obok, zabalowała. I to jak! Panowie w liczbie 4 razy przekraczającej ilość łóżek w pokoju wypili znaczne ilości alkoholu lokalnego (tutaj wszyscy piją whiskey), po czym zdecydowali się regularnie korzystać z toalety wydając przy tym różne głośne, ryczące, wyjące i nieprzyzwoite dźwięki. Wszystko podobno było dobrze słychać, bo jakimś trafem dostaliśmy pokój, który miał „drzwi” łączone do pokoju naszych cudownych sąsiadów. To prawie tak jakbyśmy dzielili jeden pokój. Rano obudziło mnie szarpanie żony. Już chwilę później widziałem swoją, niezwykle spokojną żonę, okładającą oburącz wspomniane wcześniej drzwi i mocno podniesionym głosem krzyczącą: Shut up! Shuuuut up! Shuuuuuuuuuut up!. Ja byłem w lekkim letargu, ale przerażony tym, że i mi się oberwie posłusznie wykonałem komendę: dzwoń do recepcji, niech oni przestaną rzygać!- wykrzyknęła żona. Jako, że na takie sprawy, z racji swojej wrodzonej choroby morskiej jestem mocno wrażliwy, nie zastanawiając się długo wcisnąłem przycisk 2. Odezwała się recepcjonistka, która miłym głosem: good morning, how can I help you - zwróciła się do mnie. Good morning Mr.Slawomir – powtórzyła, spoglądając na rozpiskę hotelową. No to się szybko obudziłem! Od razu skojarzyło mi się, że albo rozmawiam z policjantką (w Polsce zazwyczaj policjant lub policjantka mówią do mnie: no panie Sławomirze, gdzie się pan tak śpieszył, wręczając mandat o nominale 200 pln) lub z urzędem skarbowym: panie Sławku, a tutaj brakuje pana podpisu, bardzo prosimy o przybycie do urzędu w celu złożenia podpisu. Tym samy już na początku pani była na straconej pozycji. My też, ale w innym zupełnie kontekście. Jakoś chyba nie dość dokładnie byłem w stanie opowiedzieć o co chodzi, bo z się dość mocno zdziwiła, że aż tyle osób w pokoju obok mieszka. Nie wiem, czy legalnie, czy nielegalnie. Miały być 2 osoby, a było pewnie 8 lub 10. Poradziła mi, żebym może sam zainterweniował. Wdziałem więc piękny szlafroczek hotelowy i nieśmiało walnąłem w drzwi, ale już te wejściowe. Jakoś mnie nie usłyszeli i nie zauważyli. Wykonałem cios na drzwi a la Bruce Lee – ale nie był moim idolem i w dodatku tylko raz w kinie Warszawa widziałem „Wejście smoka”, co się odbiło na jakości mojego performance. Po wyważeniu (ok. uchyleniu) drzwi ukazała mi się grupa zadowolonych. Właśnie trzeźwiących Malezyjczyków. Popatrzyła nam mnie jak na Zobie i powiedzieli, że oni kończą imprezę na 20 minut, i że mnie pozdrawiają. Dobrze, że nie przetrenowali na mnie swoich umiejętności nabytych w praktyce, po oglądnięciu 27 razy „Wejścia smoka” na ekranie w Kuala Lumpur. Ja w kompletnym sennym zamroczeniu nie bardzo wiedziałem, co do mnie mówią, ale postanowiłem się oddalić. Na koniec pani w recepcji, tuż przed wyjazdem zapytała mnie czy podobał nam się pobyt i że zaprasza kolejny raz. No to się zdziwi.

A dlaczego się tak mi dobrze spało? Sprawa prosta i nieskomplikowana. Zaczęliśmy testowanie dostępnych masaży. Wczoraj na tyle byliśmy późno, że musieliśmy iść „na ulicę”. Nie w niecnym celu, tylko, żeby znaleźć „massage place”. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, więc niedaleko, i tak zapoznaliśmy się z Inkasentką. Rola inkasentki jest ważna. Polega na zainkasowaniu opłaty za usługę. Pani inkasentka była oryginalna. Lubimy ludzi oryginalnych. Był to typ tzw. blondyny. Blondyna miała pięknie ufarbowane włosy (oj tak, oj tam – trochę odrostów i źle nałożonej farby kilka miesięcy temu), niesamowicie czerwone, zmysłowe usta, krótką spodniczkę w kolorze różowym (bardzo krótka, może aż za bardzo!). Do tego czarne rajstopy i buty na obcasach – pewnie 12 cm. Zważywszy, że była to już prawie 23:30, inkasentka spokojnie mogłaby także zająć się inną pracą. Niekoniecznie po godzinach. Nasz salon masażu był piękny. Lubimy też piękne miejsca! Najbardziej ujęły nas kolory. Były piękne. Różne odcienie zieleni. Usadzono nas obok naszych nowych koleżanek z Singapuru, które też przyszły się pomasować. Fotele obite lekko zużytym skajem, takim już poprzecieranym z fragmentami gąbki na wierzchu. Fotele były piękne bo czarne. Na ścianie płaskorzeźby przedstawiające sceny religijne w dodatku obłożone folią przezroczystą. Pięknie i w dodatku bezpiecznie dla zabytków. Zabezpieczone tak aby się nie zniszczyło. W rogu telewizor Sharp z lat’90. Takie klimaty jakie lubimy, chociaż w ostatnim okresie preferujemy lata 70-te.

Panie znów zaczęły oglądać nasze nogi. Oczywiście wszystkie zazdrościły Magdzie koloru skóry. Ale po jakimś czasie chyba mi też czegoś zazdrościły bo chodziły sobie 4 masażystki i moje nogi dotykały. Jedna, co mnie masowała, zapytała czy ma lekko, czy może mocno, mnie masować. Powiedziałem, że mocno. No to kobitka po 20 minutach wymiękła, a później kolejna. Dzieła dokończyła dopiero 3. Ja im się nie dziwię. Było dobrze po północy, a one pewnie masowały od ósmej rano. Ale w takim razie po co pytały? Customer service.
Po śniadaniu czekał na nas wysłannik Wayana. Tutaj każdy najstarszy syn to Wayan. Wysłannik Wayana, który zarządza wioską Eko, też miał na imię Wayan. Facet, przepraszam, że tak jego nazwę, ma umiejętności handlowca! Przez ponad 60 minut jazdy nie tylko nie zamknęła mu się buzia, ale także załatwił nam kupno karty sim, wybrał szczęśliwy numer telefonu, sprawdził czy wszystko działa. A jak okazało się, że nie, to nakrzyczał(co tutaj akurat się nie zdarza) na młodą matkę z dzieckiem w punkcie sprzedaży kart, że chciała nas oszukać, dał swoją kartę i powiedział, że tutaj gdzie mieszkamy, to każdy z jego usług korzysta. Stach się bać, co będzie jak coś od niego kupimy!

Lekko nas Wayan wkurzył, wysyłając do nas sms z zapytaniem, czy już jedziemy do „centrum” Ubud, a potem jak jedliśmy kolację, to o której kończymy. Sprzedawał, sprzedawał i sprzedawał swoje usługi. Zobaczymy, czy damy rade z nim wytrzymać. Wątpię.
A w Ubud pięknie! Nie chcemy, żeby to był tzw. powrót o przeszłości, ale daliśmy sobie czas 1-2 dni na to, żeby trochę odświeżyć pamięć o restauracjach i miejscach, gdzie wcześniej byliśmy. Była już sałatka z kurczakiem z mango na ostro (to przeszłość), cukiernia z ciastkiem kruchym wypełnionym dżemem z papaji i pokrytym cudowną lekką bezą (przeszłość), a na koniec dnia japońska restauracja, kilkadziesiąt metrów od głównej drogi z ekologiczną żywnością (nowość). Jak zacząłem pisać, zaczęło padać (przeszłość).

Podróżowanie do.

Obiecałem sobie, że nie będę miał zaległości i będę pisać na bieżąco. Nie mam zamiaru użalać się nad sobą, bo przecież największa uciecha jest nie w trakcie pisania i pobytu na miejscu, ale właśnie później. Po kilku miesiącach, czy latach, jak można wrócić do wspomnień. A że jesteśmy narodem „historycznym” i wolimy żyć przeszłością, to pisanie bloga idealnie wpisuje się w nurt. Oczywiście, na szczęście nie każdy wierzy w ten właśnie nurt.

Jesteśmy na miejscu. 21 godzin od wyjścia z domu i szynki check-in do hotelu. Podróż niczym nie różniła się od poprzednich. O, może tylko pewnymi obserwacjami z lotniska i samolotu. Przyrzekłem Magdzie, że się niczemu nie będę dziwić. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie zauważył „pewnych” interesujących zmian, ludzi lub też sytuacji. Pierwsza moja obserwacja dotyczy lotniska w Gdańsku. Już 18 miesięcy człowiek bywa znacznie rzadziej na lotnisku, a tutaj inny świat. Nawet nie wiem jakbym dojeżdżał do swojej byłej pracy … bo drogę przeniesiono i jednocześnie wybudowano nowe parkingi i cała bryła nowego lotniska jest skończona. Przy najmniej z zewnątrz jesteśmy gotowi na Euro2012. Wygląda to fantastycznie i pewnie następny blog będę zaczynać od tego, że na lotnisku w Gdańsku to się dzieje. Oj dzieje. Dzieje się także w samej hali odlotów. Tylko w czasach wczesnego Wizzair-u (czyli 2005 rok) widziałem takie tłumy w samej hali odlotów. Wtedy wyglądałem dość komicznie, bo jeden z niewielu w garniturku do Londynu. Jak sobie przypomnę, że nie można było nawet się niczego napić, to teraz te 2 min bary wyglądają ze swoją ofertą imponująco. Nawet sklep Baltony (wszyscy wiedzą, że Mama obiecała mi ponad 25 lat temu, że jak się będę uczyć to będę pracować w Baltonie!) mam inną obsługę. Pani w żółtej koszuli już nie pracuje. A szkoda, bo ludzie tworzą tradycję.

Lot do Frankfurtu został przez nas nawet niezauważony. Może nie do końca, bo koło nas siedziało 2 młodych biznesmenów (pewnie informatyków, ale krótko ostrzyżonych), którzy zapragnęli się dodatkowo napić. Widać było, że rozmowa im się układa. Chcieli zastosować zasadę, że „najłatwiej to się napić za służbowe pieniądze”, którą to tak często przypominano mi w czasach odległych. Nie rozumiem dlaczego, bo w pracy nikt nigdy nie widział mnie pijącego jakikolwiek trunek. Z wyjątkiem pożegnania, oczywiście. Nie wiem jak się panom udało przekonać stewardesę do przyniesienia 6 piw. Niemieckich oczywiście. Wydaję mi się, że jeden z nich rozmawiał w języku Goethego. Zawsze twierdziłem, że znajomość języków obcych może się przydać. Wysiadając z samolotu mieli mocno słabe nogi i, jako ostatni, dość chwiejnie doszli do autobusu. Przynajmniej nie awanturowali się. Wszyscy ze współczuciem spoglądali na naszych gdańskich informatyków. Ci z Gdyni piją wino.

W samolocie do Sinagpuru, nudy. Nudy. Nudy. Nudy. No nie w sensie braku rozrywki. Tylko nic się takiego szczególnego nie działo. Ani nikt nas nie porwał, ani nikt nikogo nie znieważył. Ale było kilka interesujących postaci. Jedną z nich była Amerykanka, która z USA leciała do Singapuru w celu odwiedzenia syna, ktry był najprawdopodobniej człowiekiem sukcesu, bo zapłacił za bilet mamy i taty. Nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie to, że tuż przed odlotem, jak pani zorientowała się, że jest jedno „lepsze” miejsce, zawołała stewardesę i powiedziała, głosem nieznoszącym sprzeciwu, że ona to się właściwie panicznie boi latać i żąda przesadzenia ją do innego miejsca w samolocie, albo wysiądzie. Personel Lufhtansy jest na tym punkcie, czyli osób panicznie bojących się latać dość wyczulony, o czym mogliśmy się przekonać wiele lat temu w Rumunii, jak została przerwana procedura odlotu z powodu pana, który był mesjaszem i wzywał do opamiętania się. Pani jednak się nie opamiętała (ale w zupełnie innej oczywiście kwestii) i kilka razy wzywała różne stewardesy. Dostała co chciała, a my ochłonęliśmy. Szczęściem dla pani było zajęcie miejsce dla 2 osób z możliwością pełnego rozłożenia się na fotelach. Biznes klasa w klasie ekonomicznej. Jakoś w trakcie lotu była spokojna a pod jego koniec to już nawet ze wszystkim się zaprzyjaźniła. Aktorka ze spalonego teatru, czy co?

Inną postacią była pan. Duży pan, który po porannej toalecie zapomniał zapiąć paska. A ponieważ pan był duży, zapragnął na swoje duże nogi założyć duże buty. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, bo każdy może być duży, gdyby nie to, że połowa samolotu wpadła w osłupienie oglądając nie dość zabezpieczoną gołą „d”. Sorry, że o tym piszę, ale najbardziej oburzone były na dużego pana, inne duże panie. Nawet w niewybredny sposób skomentowały to zajście. Powtórzyło się to 2 razy – duży pan miał do założenia 2 buty. Mruki, cmokania, śmiechy towarzyszyły zmianie każdego z nich. Po godzinie duży pan zdecydował zmienić buty.

Nasz towarzysz, czyli 3 osoba w rzędzie, też był niezwykły. W ciągu 12 godzin lotu, ani razu nie wstał. Nie poruszył się, nie chciał wyjść do toalety. Nie zdjął też butów. Ale to dobrze, bo potem nie miał problemu ich włożyć. I tak chyba by nie miał, bo był chudy i wyglądał jak lekko niedożywiony były komandos.

Przeżyliśmy trudne chwile. Jeśli oczywiście można by je tak nazwać. Trwały one 10 minut. Były związane z brakiem jednej z nadanych w Gdańsku toreb. Teraz musze ujawnić naszą tajemnicę. Pierwszy raz w ciągu tych kilkunastu lat pojechaliśmy bez plecaków. Wiem. Może to obciach, ale tym razem jesteśmy w 2 miejscach i nie mamy potrzeby ciągłego przemieszczania się. Uff, przyznanie się poszło łatwo. W Singapurze jedna z toreb została przez nas nierozpoznana, więc czekaliśmy dobrą chwilę aby zorientować się w końcu – że „mamy ją”. Szybko przemieściliśmy się do terminalu 1 i już mogliśmy się odprawiać do Denpasar.

Robiłem w „lataniu”, ale za każdym razem jak jestem w Azji to nie mogę nadziwić się jak to wszystko działa i jest zorganizowane. Narodowy przewoźnik w Polsce ma kilkadziesiąt maszyn w tym mnóstwo starych ATR, podczas gdy tania linia lotnicza z Australii ma ich 127. I wszystkie nowe. Zapisali się nawet na Dreamilery Boeinga w ilości 5 sztuk, tak na początek. Ale co tam ja się wymądrzam na temat lotnictwa. Czekając na boarding spotkaliśmy 2 dorosłych i dziecko (chłopiec, pewnie 11-12 lat) z Polski. Pan okazał się wybitnym specjalistą od lotnictwa cywilnego. Objaśnieniom dotyczącym procedur lotniskowych nie było końca. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że pan jest wujkiem. Sam wiem, ze swojego ostatniego doświadczenia, że wujek musi wiedzieć wszystko a nawet więcej. Pan podzielił się ze swoim „przyszywanym” synkiem wiedzą na temat: firm handlingowych na lotniskach w europie, a także konieczności likwidacji monopolu, opowiadał także o procedurach boardingu (które są inne w Europie niż w Azji), check-in (który jest ważny ze względu bezpieczeństwa pasażerów). Był specjalistą także od wybierania miejsc w samolocie. Dobrze się czułem w towarzystwie wujka, mimo tego, że siedział 2 rzędy przed nami. Okazało się, że wybrałem najlepsze miejsca, których wujek wybrać już nie mógł. Bo były zajęte. Na razie nie wiemy, gdzie jest pan wujek, ale jak go spotkamy to zagadamy o sprawy lotnicze.

No i jesteśmy w Denpasar. Jakoś tak tutaj znajomo. Nawet porter na lotnisku porzucił nasze bagaże, bo stwierdził, że my to chyba pomocy nie potrzebujemy. Szybki dojazd do hotelu w Kuta (ale tylko na nocleg, żeby nie jechać kolejnych 1,5 godziny do Ubud). Kolacji nie udało nam się zjeść w hotelu, bo chyba już było za późno. Ale jak tu nie zacząć pobytu w Indonezji od typowo azjatyckiej potrawy czyli satay. Przy hotelu stał pan z budką na kole rowerowym. Kolejka na dobre 20 minut. Widać, że warto, bo byliśmy 6. Niestety nie dawał numerów, trzeba było pilnować kolejki. Na niewielkim palenisku opalanym pewnie węglem drzewnym i liśćmi bananowca, pan piekł w pełnym dymie satay, czyli niewielkie kawałeczki kurczaka na drewnianych patyczkach. Zestaw to było 10 sztuk, a do tego pieczony w bananie ryż, lekko słodki. To wszystko zapakowane w gustowny szary papierek na którym wcześniej „rozmazano” różne sosy w tym oczywiście orzechowy. I tak około północy, siedzieliśmy na małej uliczce w Kuta, jedząc i siedząc na plastikowym zydelku coś, co zawsze kojarzy nam się z Azją. I po to właśnie tutaj wróciliśmy. Jutro rano do Ubud! Znów będzie padało?

czwartek, 27 października 2011

Niby nic. Powrót do Indonezji.

Właśnie sprawdziłem pogodę na miejscu. Niby +31C w dzień i +25C w nocy. Niby robi różnicę. Wczoraj, wertując strony lokalne sprawdziłem, że w tym roku, zupełnie wyjątkowo, pora monsunowa się zmieniła. Niby nieznacznie, ale zawsze. Niby tylko na północy wyspy, ale my będziemy niedaleko. Niby mamy technikę na wyciągnięcie ręki (czyli komputer) ale jak znam życie to dopiero na miejscu okaże się, czy ta pora to się przesunęła, czy tylko tak na niby. Tak żeby nas zdenerwować. Monsun to przed wszystkim wiatr z lekkim dodatkiem deszczu. Zazwyczaj w tamtej części wiata mokrego. Niby wiemy jak się do tego przygotować. Czarne petelrynki mamy spakowane. Znów zrobimy furorę, bo zazwyczaj deszczowe są przezroczyste. Niby wyprodukowane w Azji, a zawsze wzbudzają zainteresowanie.
Oj, ale znów to NIBY. Niby, już widzieliśmy wszystko na Bali, ale jak popatrzyliśmy na mapę, pogrzebaliśmy na youtube, to okazało się, że nie. A przynajmniej nie do końca. Jak dobrze pamiętam, a nie chce mi się zupełnie sprawdzać na blogu. To 2 lata temu 2 z 5 dni padało. To nas mocno martwiło, ale tez wyzwoliło w nas chęć działania w deszczu. Ok., zajęło to 24 godziny jak się przyzwyczailiśmy, ale daliśmy radę. Chodzenie w ciepłym deszczu może być nawet romantyczne, wpadanie do restauracji, gdzie wyglądaliśmy jak zmoknięte lokalne „kury” może wywołać zainteresowanie gości i obsługi, a tym samym darmową herbatkę, wizyta w tzw. Fish Spa (liczę na to znów) może być bardzo podobna do tego, co dzieje się na, zewnątrz. Mokra. Ale przy najmniej nogi będziemy mieli obmyte i pięknie odnowione. Nie wiem tylko, czy nasi lekarze pozwoliliby na to.
Następny wpis, będzie już pewnie dotyczył podróży. Teraz wszystko spakowane i następuje moment ostatnich, niby mało znaczących przygotowań. To „niby” mnie wczoraj rozłożyło na łopatki. To ostatnie przypominanie sobie, że może jednak coś trzeba dokupić, albo załatwić, albo wysłać, albo nadać. Zamiast luzu w przygotowaniach coś zawsze dodatkowo, niby zupełnie nie wiadomo skąd pojawiają się niby nic nieznaczące zadania, wyznaczane przez współpodróżniczkę.
Damy radę. Indonezja czeka. My czekamy. NIBY tam już byliśmy. Wracamy nie na niby.