niedziela, 13 listopada 2011

Piekło.


Dwa ostatnie dni na Bali mógłbym opisać używając tylko rzeczowników i przymiotników związanych z temperaturą. Upał, gorąc, żar, skwar, duchota, parno, parząco, zniewalająco i osłabiająco. To cudownie, że jest ciepło, ale czy musi być aż tak ciepło. Dlaczego, pełne słońce pojawiło się dopiero w ostatnich dniach naszego pobytu. Było zawsze ciepło nie mniej niż +27C. Chociaż chyba piszę głupoty, bo jakby miało tak parzyć przez cały czas, to bym się załamał.
Dni upłynęły bardzo przyjemnie. I gdyby nie tragedia związana z Ray Ban-ami, to pewnie byłyby jeszcze milsze.

Jest kilka rzeczy, które kojarzą mi się z tymi dniami.


Plaża. Szeroka, czysta, długa, idealnie wbijająca się w zatokę, nad która mieszkamy. I ciepły, idealnie czysty, ale miejscami lekko zamulony, ocean, w którym ludzie głownie uciekali przed falą wydając przy tym okrzyki radości. Wybuchając niczym nie skrępowanym dziecięcym śmiechem! Dość pusto, ale nie na tyle, żeby obawiać się, że w trakcie ataków rekina, nie będzie nikogo do udzielenia pomocy. Plaża, w przeciwieństwie do innym części Indonezji, nie była okupowana przez żadnych handlarzy. Tylko restauratorzy, z których jest znane Jimbaran, nienachlanie zapraszali na świeże owoce morza. Jako osoby wychowane na rybach z hali targowej w Gdyni lub od pana Józia, skorzystaliśmy.
Basen. Taki na kilka osób, niegłęboki, z wodą przyjemnie chłodną i Brytyjczykami, którzy do nas wpadli na kilka przepłynięć. Był tak usytuowany, że nawet nie musieliśmy zamykać pokoju, czy zabierać dodatkowego ręcznika! Ideał. Chociaż wymiary były dalekie od olimpijskich.


Masaże. Były fantastyczne, jakby ktoś szukał miejsca w Jimbaran, to możemy spokojnie polecić panie, które były mistrzyniami w masażu balijskim. A jest on dość specyficzny nie tylko ze względu na to, że koncentruje się wokół rozluźnienia mięśni pleców, ale także nie jest mocno inwazyjny. Masażystki nie działały punktowo, za to starały się rozluźnić całe mięśnie. Po nim, w przeciwieństwie do Tajskiego, człowiek wychodzi rozluźniony, a nie zmaltretowany.


Jedzenie. Odkryliśmy restaurację, jakiej nie powstydziło by się nie jedno miasto na świecie. Dania fusion. Mięso, owoce morze przyrządzone po balisjku z nutą europejskiej, lub też nowojorskiej elegancji. Najlepszy dla nas był to tuńczyk delikatnie obtoczony w maku i białym sezamie, lekko grillowany tak aby wewnątrz mięso było jeszcze różowe, podany na pomidorowo paprykowej salsie z mocno cytrynową rukolą. Niezwykła była także ryba red snapper (dorszowata), podana na uduszonych karczochach z młodymi ziemniaczkami polanymi masłem z koperkiem z jedwabistym puree z młodego groszku.
Czasami jest przyjemnie popatrzeć na pracę kucharza, który pewnie robi to do 30 lat. Szczególnie, jeśli miejsce jest przyjazne, a ludzie zachęcają do wymiany doświadczeń. Plaża, Jimbaran. Kultowe miejsce na Bali.

Kupowanie lunchu zaczyna się od wyboru tego co chcemy jeść.


Po wcześniejszych doświadczeniach postanowiliśmy wrócić do lokalnych krewetek. Mogliśmy jeszcze skusić się na red snapper (ale to już zaliczone wcześniej), kraby (trochę mało do jedzenia), homary (no nie w takim miejscu i podobno musi być szampan) i kalmarami (moja mama robi je najlepsze na świecie, a te tutaj grillowane są niestety gumowate i nie „umywają” się do tych domowych).


Kucharz jest zawsze gotowy. Od południa czeka na gości. Pracuje pewnie do 11:00 wieczorem. 365 dni w roku. Bez urlopu, bez przerwy. Zaczyna od rozpalenia grilla korzystając w wysuszonych łupin kokosów. My byliśmy pierwszymi klientami, więc trwało to dłużej i było bardziej widowiskowe. Grill jest ogromny. Gorąco jak w piekle. Żar niemiłosierny. Duszący dym unosi się pod dach, żeby już jako lekko stłumiony wrócić nad gotujących. Szczypie w oczy, zatyka oddech. Nie dość, że na zewnątrz jest ponad +35C, to tutaj w kuchni musi być ponad 50! Nie da się wytrzymać. Szacunek dla kucharza!


Ne obowiązują zbyt rygorystyczne zasady higieny. Nie ma co być zbytnim purystą. Z drugiej strony, czy kupując jajko z chowu klatkowego mamy pewność, że było tam czysto. Ponad +100C w których wszystko będzie grillowane skutecznie zabije bakterie. Mam nadzieję.
Łupiny spalone, teraz czas na żar. Krewetki ułożone na specjalnych kratkach. Jedna strona, później druga i mamy najlepsze możliwe danie na plaży. Świeżo przygotowane owoce morza. Zimne piwo lub wszechobecna coca-cola dopełniają smaków. Miód w gębie? Na pewno!



Dzisiaj był 11.11.11. Dzień Niepodległości. Pan Prezydent i bohaterski kapitan Wrona (co będzie jak się jednak okaże, że nie dopełnił jakiś procedur, to wtedy już nie będzie bohaterski?) zachęcali do spędzania czasu na wesoło, robiąc przy tym kotyliony. Nie wszyscy w Warszawie się temu podporządkowali. Niektórzy odbyli marsze. My zamiast kotylionów zrobiliśmy sobie wieczór patriotyczno - polonijny. Spotkaliśmy się z Olą, która prowadzi tutaj biuro turystyczne (3 łodzie, nurkowanie), mieszka na Bali i na Flores. Na szczęście nie wpadliśmy w nutę sentymentalną i nie zapytaliśmy się czy tęskni za Polską, bo ma codzienny kontakt z krajem. Przy obecnej technice, Skype, Wi-Fi, Airbusy 380 chyba jest znacznie łatwiej żyć tutaj i być w na bieżąco z tymi, co tam. I tak powinno być. Każdy powinien mieć możliwość wyboru miejsca, gdzie żyje i bycia szczęśliwym. A Ola właśnie na taką osobę wygląda. Następnym razem przyjeżdżając do Indonezji pewnie spędzimy czas bardziej aktywnie, to wtedy zobaczymy jak wyglądają Komodo, warany i prawdziwy las tropikalny. I będzie okazja napisać, jak to jest, co się musi zdarzyć, żeby trafić na Flores z Polski przez Maledivy jadąc na tak naprawdę do Timoru, Togo czy Tuwalu. Było sympatycznie, nawet pogadaliśmy od Kiribati, miejscu, do którego kiedyś chcielibyśmy pojechać.

Jesteśmy w drodze do Singapuru. Nie mamy nadbagażu. Zabrali nam picie. Nie mam rzeźby. No to co, teraz shopping!

Epitafium dla Ray Ban-ów.


Ten dzień przeszedł do już historii, ale na długo zapamiętam to co się w jego czasie stało. Magda twierdzi, że marudzę, ale chyba jest to przywilej wieku. Po za tym, jak człowiek nie marudzi i to się nie cieszy, jak się coś uda. Bo jakby nie marudził i tylko się cieszył, to uznany byłby za wariata. Lepiej więc od czasu do czasu pomarudzić, dla równowagi psychicznej. A że jest pięknie to widać na zdjęciach. Opisywanie tylko tego, że jest +32C (a miejscami nawet więcej), że jest czysta plaża i idealnie równym i blado beżowym piaskiem, że ocean ciepły, a ludzie zawsze uśmiechnięci byłoby nudne. Mogłoby nawet wskazywać, że nic nie robimy i tylko sobie leżymy na leżaczkach. A tak nie jest! Nie ma co denerwować czytelników, bo zobaczyłem, że w Warszawie w czasie mojego pisania było +1C.
Są trzy powody dla których zapamiętam ten dzień. Pierwszy to jazda samochodem, drugi to, że zobaczyliśmy ostatnią świątynię na Bali, i trzeci, że straciłem swoje okulary.



Nie pamiętam już kiedy tak bardzo zmęczyliśmy się jazdą samochodem. Właściwie cały czas zastanawialiśmy w czym tkwi problem, że jeździ się tutaj nadzwyczaj niewygodnie. Może to być spowodowane kilkoma czynnikami. Drogi w sumie nie są takie złe, większym wyzwaniem są jednak zasady ruchu drogowego. Jest ich kilka. Motorynka lub motor może zawsze, wszędzie i wszystko! Oznacza to, że jeśli samochód ma gdzieś zakaz wjazdu lub postawiony jest znak zakaz ruchu, to nie obowiązuje on dla motorów. Motory mogą jeździć pod prąd, jeździć po niewłaściwej stronie drogi, wpychać się wszędzie. Parkować, zajeżdżać, podjeżdżać i wymuszać. Motory mogą być przeładowane, bez świateł, z doczepionymi hakami na długie przedmioty. Mogą wozić jedną, dwie, trzy, cztery a nawet pięć osób. Ich kierowcy mogą jeździć bez kasku lub w. Mogą mieć 100 lat, ale widzieliśmy także dzieci w wieku mniej niż dziesięć lat prowadzące spore maszyny. Te wszystkie prawa wynikają pewnie z tego, że tutaj każdy miał, ma lub będzie mieć motorynkę. Nie dotyczy to wszakże samochodu.
Trasę, która ma nieco mniej niż 40 km, na dobrej drodze pokonaliśmy w ciągu mniej niż 2 godzin. Nie piszę, że to był koszmar, ale lekcja pokory. Trzeba było się wykazać „siłą spokoju”, bo nerwy tutaj w niczym nie pomagają. 90% drogi prowadziło przez małe miasteczka i wsie. To dało szansę na skorzystanie z niezłej lokalnej aprowizacji. Nie bylibyśmy zadowoleni, gdybyśmy nie zatrzymali się przy kilku barkach ze świeżo zrobionym satay. Ostre, pikantne, smakowite z lekką nutą dymu z liści bananowca.



Odwiedziliśmy Tanah Lot. To już ostatnia świątynia, którą trzeba odwiedzić na Bali. Jak czytam wikitravel albo przynajmniej wikipedię, to „wiem” co mam zwiedzić. Tysiące turystów to zrobiło i tak ma być. Nieszczęściem takiego podejścia do zwiedzania jestto, że jak inni tam byli to ja też tam muszę być. Właściwie przy obecnej technice to nie ma sensu być w miejscach, w których są wszyscy. Jest Internet, w którym można o wszystkim przeczytać, zobaczyć najlepsze zdjęcia (zazwyczaj o zachodzie słońca, rzadziej o wschodzie) i oglądnąć na youtub-ie jak innym było fajnie w tym miejscu do którego my dopiero jedziemy. I to jest przykre w przypadku takich miejsc jak Tanah Lot, czy całego Bali w szczególności. To co mieliśmy zobaczyć, czyli oryginalną świątynię na mocno wysuniętej w morze skale, zobaczyliśmy.



I właściwie nasze oglądanie to było takie lizanie cukierka przez papierek, bo i tak, jako „innowiercy” nie mogliśmy wejść na skałę i do świątyni, a to byłoby najbardziej interesujące. Zrobiliśmy sobie natomiast serię zdjęć z młodzieżą z Sulawesi (byliśmy niedaleko kilka lat temu, w okolicach Celebes), która znów potraktowała nas jak gwiazdy z Hollywood – Bollywood. W przypadku Magdusi to nie mam problemu, że pomylili ją z Cathrine Zeta Johnes. Ale ja to mam być niby kto? Bardziej Banderas, czy Danny de Vitto?`



Straciłem moje Ray Ban-y. I to jest niezwykle przykra sprawa. Te Ray-Bany towarzyszyły mi od czasów wyjazdu na Maderę, chyba w 2005 roku. Wiem, że to długo, ale w między czasie przeszły lifting. Nazwałbym to nawet super liftingiem. I to w tym roku wymieniłem szkła na nowe, lśniące, bez zadrapania. Próbuję sięgnąć pamięcią gdzie one były ze mną. Filipiny, Turcja, Nepal, Indie, Borneo, Kambodża, Laos, Wietnam, USA… i pewnie kilka krajów w Europie. Jest mi ciężko zaakceptować fakt, że ICH już nie ma ze mną. Dlaczego odeszły? Dlaczego zniknęły? Tak bez pożegnania! Bez słowa! Bez tego miłego delikatnego uścisku na do widzenia! Pamiętam tylko ostatnie chwile, jak wyczyściłem szkła i musnąłem noski.
Miałem wrażenie, że te okulary mnie identyfikowały. Często zakładane na wysokie czoło, dawały poczucie bezpieczeństwa. Nawet na Facebook-u ma zdjęcie zrobione właśnie w nich. Chroniły moje oczy, dawały wytchnienie od zabójczego słońca. To dzięki nim, jak patrzę na siebie, to widzę, ze uchroniły mnie przed zmarszczkami! Żegnajcie! Będzie mi was bardzo brakować! Żadne inne Ray Ban-y was nie zastąpią.



Dzień, w którym odeszły dokładnie przeanalizowaliśmy. Byliśmy w 3 miejscach gdzie przeprowadziliśmy niezależne śledztwa. Niezależne, bo oddzielnie Magda i oddzielnie ja. Wszyscy się mocno przejęli. Do akcji poszukiwania ICH włączyli się najlepsi menedżerowie kilku restauracji i hotelu. Wszystkie te działania zakończyły się porażką. Co ciekawe, wszyscy w tych miejscach nas pamiętali. W jednym pani pamiętała, że graliśmy w scrabble i , że to właśnie ONA sprzątała po nas. W drugim, że nie miałem okularów, bo był wieczór. W trzecim, że to nie możliwe, bo jak u nich coś ginie, to jest pudełko na zguby i by się tam to wszystko znalazło. Wykonano kilkanaście lokalnych telefonów, rozmawiano z ponad dziesięcioma osobami. W masażu pani powiedziała, że przecież rozbierałem się sam (!) i wkładałem wszystko do pudełka z liści palmowych, a ona dotykała tylko mnie, a nie ICH.
Zginęły. Odeszły. Na zawsze! Dziękuję wam Przyjaciele! Nie powiem, że do zobaczenia w lepszym kolejnym świecie, bo wy zostajecie w Indonezji, a my w drodze do Singapuru. Cześć Waszej Pamięci!

czwartek, 10 listopada 2011

Babcia z procą.




Dostałem sygnały od niektórych czytelników, że nie do końca wierzą w niektóre wypisywane przeze mnie historie. No cóż, czasami trzeba dodać jakiś przymiotnik, lub też lekko podkolorować zdarzenie, aby było ciekawiej. Ale niewiele. Staram trzymać się faktów i nie dodaję za duzo dodatkowych informacji, które mogłyby w znaczący sposób zmienić sens wydarzenia. Tak też jest w tym przypadku.

Dzisiaj poznałem kobietę z procą. Właściwie babcię z procą.
Od początku. Jest znów (albo dopiero) straszny upał. Nie da się normalnie funkcjonować w takiej temperaturze. Dlatego też od samego rana postanowiliśmy sprawdzić jak działa nasz, przydzielony na trzy pokoje basen. Zadziałał absolutnie fantastycznie, bo ochłodził nas na tyle, że lekko zamrożeni postanowiliśmy coś zwiedzać. Zaliczyliśmy prawie wszystkie najważniejsze świątynie na Bali. Zostały tylko dwie.



Pora na Ulu Watu na półwyspie Bukit, na samym południu wyspy. Podjechaliśmy pod stację benzynową, jak to normalnie robimy. Tym razem był jednak taki gorąc, że z panem nalewającym benzynę nawiązałem kontakt słowno-wzrokowy przez uchyloną szybę. I tutaj mi coś nie pasowało, bo cała ekipa panów przy dystrybutorze zaczęła intensywnie gestykulować między sobą i jakoś tak się dziwnie uśmiechali. Dałem odliczoną kwotę i, tak jak to jest tutaj w zwyczaju, oddałem wszystko w ręce nalewacza benzyny. Pan stukną kilka razy w karoserię i odjechałem. Odjechałem, ale po kilku kilometrach zobaczyłem, że właściwie to mi wskaźnik poziomu paliwa się nie podniósł. Upał, paliwo wyparowało, czy co? Pewnie jakaś lekka zadymka. Gdyby było to w Polsce to chyba bym się pogniewał, ale tutaj paliwo kosztuje 50 centów, czyli 1,60 PLN! Tak to ja mogę sobie jeździć i darować 10 litrów paliwa! Po drodze zostaliśmy wykończeni przez słońce. Ukrop straszny. Przez to wszystko wjechałem tam gdzie nie powinienem. A ponieważ zawrócić tutaj można tylko skręcając na parking w prawo (bo tutaj jest ruch lewostronny), tak aby nie spowodować kolizji, tak też zrobiłem, zatrzymując się właściwie na szybie Coffe Shop. Poczułem, że jest to przeznaczenie! Nie chodziło o to, że nie udało mi się rozbić ogromnej szyby kawiarni, ale to, że trzeba się napić kawy. Nie piliśmy jej od czasu wyprawy do świątyni Besahir, gdzież to podano nam mrożoną kawę w postaci kawy po turecku lekko schłodzonej niewiadomego pochodzenia kostkami lodu. W tamtym przypadku, żeby nie zmartwić obsługi, po prostu wylaliśmy ją pod krzaczek. Udając oczywiście, że była cudowna i nam smakowała jak nigdzie indziej. Kłamcy. Kłamcy z nas. Tutaj kawa jednak była jak marzenie. Podwójne machiato z domowej roboty lodami waniliowymi i latte z delikatnie skruszonym lodem. To dało nam siłę, żeby w upale dojechać do Ulu Watu. +34C. Nie mniej.



Zanim wysiedliśmy z samochodu Magda ostrzegła (bo w przeciwieństwie do mnie czyta przewodniki), że tutaj może być ciężko. Ciężko, czyli, że będą małpy. Ok, pomyślałem. Nie jedną małpę widziałem. Ale te małpy, kontynuowała Magda, są agresywne. Lekko zignorowałem tę informację i dziarsko udałem się do kasy. A tam strach i terror! Małpy już na nas czyhają. Małpy nad bileterem, pod nogami pana z sarongami, na parkanie, na murku, przy stoliku. No to będzie się działo. Wszyscy w kasie ostrzegają, że małpy nas zaatakują. I w tej atmosferze podchodzi do nas pani. Może 1,5 wzrostu, waga mocno piórkowa. Mówi, że oprowadzi nas po świątyni za drobną opłatą, ale głownie ustrzeże nas przed małpami. Pomni doświadczenia z Monkey Forest z przed ponad 2 lat zgodziliśmy się. Zastanawiałem się jak ta drobna kobieta to zrobi. Małpy rzeczywiście były mało sympatyczne. Zanim doszliśmy do świątyni z XI wieku przeszliśmy się wokół klifu. Wyglądało to wszystko jak Mohir Cliffs w Irlandii, na południe od Galawy. Widok odurzający i wspaniały!

Podążając za panią, kilka razy widzieliśmy jak małpy ściągały turystom okulary słoneczne, a później je rozbierały na części pierwsze lub ewentualnie obgryzały. W pobliży, jak grzyby po deszczu wyrastali, ni stąd, ni z owąd, lokalni mieszkańcy, którzy podrzucali małpom owoce. Te od razu traciły zainteresowanie plastikową zdobyczą rzucając się na banany lub inne owoce. Lokalesi oddawali okulary, a turyści odwdzięczali się napiwkiem. Powtarzało się to wielokrotnie. Podobnie sytuacja wyglądała w przypadku „laczków”. Turysta, który nie potrafił chodzić w „laczkach” lub też miał pecha, że nosił za duże stawał się ofiarą jednej lub dwóch małp, które ściągały je z nóg lub w chwili słabości turysty po prostu je wyrywały.

Nasza przewodniczka broniła nas przed małpami w sposób mocno przemyślany tak jakby oglądała film Body Guard z Kevinem Costnerem i Whitney Houston. Najpierw dokładnie obejrzała każdego nas. Potem kazała zdjąć czapki. Spojrzała co mamy na nogach. Oceniła nasze klapki. Poinstruowała jak je mamy nosić (jakbym nie wiedział) a potem, nagle, z kieszeni wyjęła procę. Najprawdziwszą procę! Klasyczną. Z długą, szeroką i czarną gumą. Rączka miała pewnie 15-17 cm. Proca z lat siedemdziesiątych. My oczywiście od razu zareagowaliśmy, że jesteśmy jak animalsi, kochamy zwierzęta, że nie wolno ich zabijać. Wspomnieliśmy, że ona to taka morderczyni, a jak tak to my dziękujemy za jej usługi. Na to pani powiedziała, że ona tutaj robi od 40 lat i nigdy nie zabiła żadnej małpy, bo ta proca na niby. Na niby a działa, dodała łamanym angielskim z akcentem cockney. Rzeczywiście wyglądało to nieco groteskowo, jak pani niewiele ponad metr wzrostu chodziła przed nami i przecierała szlak.
Była zawsze ok. 1 metra na przedzie. Osłaniała także tyły. Była czują jak Buce Lee uprzedzając potencjalne ataki. Była super wyposażona jak James Bond, bo miała „ten” gadżet. Działała trochę jak Colombo, bo pochylona wypytywała się o różne rzeczy. Nie wiem tylko czy działała jak komisarz Borewicz, bo nie pamiętam jego umiejętności, z wyjątkiem tych, związanych z podrywaniem różnych pięknych dam. Nasza pani, nasza obrończyni, a to raz wrzasnęła, uważajcie, one są u góry! Jednocześnie wyjmując procę z kieszeni i naciągając na palcach czarną gumę na długość 40 cm. Innym razem idąc za nami ochroniła Magdę przed atakiem. Małpy syczały, uciekały, a my czuliśmy się jak pod ochroną BOR-u. Czasami zupełnie niepotrzebną. Pani okazała się 50 letnią babcią o imieniu Made. 2 dzieci, 2 wnucząt. Tak więc chyba babcia utrzymywała całą rodzinę mając nie tylko umiejętności body guarda, ale także biznesowe. Kilka chwil później widzieliśmy jak dziarsko, siedząc bokiem na motorze, oparta o swojego syna (lub kochanka, bo kto by nie kochał się w tak silnej kobiecie) przemieszczała się do swojej wioski.


Ciekaw jestem, czy jak ktoś czegoś nie chce zrobić tak jak ona sobie tego życzy, to czy także korzysta ze swojej procy?

Wieczorem postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda plaża w Jimbaran, gdzie jesteśmy.



A także jaką kuchnie serwują restauracyjki na plaży. Chyba nam smakowało.



I bylo pięknie. Malo turystow. Spokojnie, bezpiecznie. Czysta plaza, szafirowe morze (mimo ze nie widac, bo wieczór).