niedziela, 30 października 2011

Shut up, czyli żona w akcji, inkasentka i sprzedawca.

Noc mojej żonie upłynęła upiornie. Ja spałem po podróży ja zabity, natomiast Magda zmagała się z demonami mieszkającymi koło nas. Z relacji wynika, ja byłem wszystkiego nieświadomy. Grupa Malezyjczyków mieszkająca w pokoju 3113, czyli obok, zabalowała. I to jak! Panowie w liczbie 4 razy przekraczającej ilość łóżek w pokoju wypili znaczne ilości alkoholu lokalnego (tutaj wszyscy piją whiskey), po czym zdecydowali się regularnie korzystać z toalety wydając przy tym różne głośne, ryczące, wyjące i nieprzyzwoite dźwięki. Wszystko podobno było dobrze słychać, bo jakimś trafem dostaliśmy pokój, który miał „drzwi” łączone do pokoju naszych cudownych sąsiadów. To prawie tak jakbyśmy dzielili jeden pokój. Rano obudziło mnie szarpanie żony. Już chwilę później widziałem swoją, niezwykle spokojną żonę, okładającą oburącz wspomniane wcześniej drzwi i mocno podniesionym głosem krzyczącą: Shut up! Shuuuut up! Shuuuuuuuuuut up!. Ja byłem w lekkim letargu, ale przerażony tym, że i mi się oberwie posłusznie wykonałem komendę: dzwoń do recepcji, niech oni przestaną rzygać!- wykrzyknęła żona. Jako, że na takie sprawy, z racji swojej wrodzonej choroby morskiej jestem mocno wrażliwy, nie zastanawiając się długo wcisnąłem przycisk 2. Odezwała się recepcjonistka, która miłym głosem: good morning, how can I help you - zwróciła się do mnie. Good morning Mr.Slawomir – powtórzyła, spoglądając na rozpiskę hotelową. No to się szybko obudziłem! Od razu skojarzyło mi się, że albo rozmawiam z policjantką (w Polsce zazwyczaj policjant lub policjantka mówią do mnie: no panie Sławomirze, gdzie się pan tak śpieszył, wręczając mandat o nominale 200 pln) lub z urzędem skarbowym: panie Sławku, a tutaj brakuje pana podpisu, bardzo prosimy o przybycie do urzędu w celu złożenia podpisu. Tym samy już na początku pani była na straconej pozycji. My też, ale w innym zupełnie kontekście. Jakoś chyba nie dość dokładnie byłem w stanie opowiedzieć o co chodzi, bo z się dość mocno zdziwiła, że aż tyle osób w pokoju obok mieszka. Nie wiem, czy legalnie, czy nielegalnie. Miały być 2 osoby, a było pewnie 8 lub 10. Poradziła mi, żebym może sam zainterweniował. Wdziałem więc piękny szlafroczek hotelowy i nieśmiało walnąłem w drzwi, ale już te wejściowe. Jakoś mnie nie usłyszeli i nie zauważyli. Wykonałem cios na drzwi a la Bruce Lee – ale nie był moim idolem i w dodatku tylko raz w kinie Warszawa widziałem „Wejście smoka”, co się odbiło na jakości mojego performance. Po wyważeniu (ok. uchyleniu) drzwi ukazała mi się grupa zadowolonych. Właśnie trzeźwiących Malezyjczyków. Popatrzyła nam mnie jak na Zobie i powiedzieli, że oni kończą imprezę na 20 minut, i że mnie pozdrawiają. Dobrze, że nie przetrenowali na mnie swoich umiejętności nabytych w praktyce, po oglądnięciu 27 razy „Wejścia smoka” na ekranie w Kuala Lumpur. Ja w kompletnym sennym zamroczeniu nie bardzo wiedziałem, co do mnie mówią, ale postanowiłem się oddalić. Na koniec pani w recepcji, tuż przed wyjazdem zapytała mnie czy podobał nam się pobyt i że zaprasza kolejny raz. No to się zdziwi.

A dlaczego się tak mi dobrze spało? Sprawa prosta i nieskomplikowana. Zaczęliśmy testowanie dostępnych masaży. Wczoraj na tyle byliśmy późno, że musieliśmy iść „na ulicę”. Nie w niecnym celu, tylko, żeby znaleźć „massage place”. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, więc niedaleko, i tak zapoznaliśmy się z Inkasentką. Rola inkasentki jest ważna. Polega na zainkasowaniu opłaty za usługę. Pani inkasentka była oryginalna. Lubimy ludzi oryginalnych. Był to typ tzw. blondyny. Blondyna miała pięknie ufarbowane włosy (oj tak, oj tam – trochę odrostów i źle nałożonej farby kilka miesięcy temu), niesamowicie czerwone, zmysłowe usta, krótką spodniczkę w kolorze różowym (bardzo krótka, może aż za bardzo!). Do tego czarne rajstopy i buty na obcasach – pewnie 12 cm. Zważywszy, że była to już prawie 23:30, inkasentka spokojnie mogłaby także zająć się inną pracą. Niekoniecznie po godzinach. Nasz salon masażu był piękny. Lubimy też piękne miejsca! Najbardziej ujęły nas kolory. Były piękne. Różne odcienie zieleni. Usadzono nas obok naszych nowych koleżanek z Singapuru, które też przyszły się pomasować. Fotele obite lekko zużytym skajem, takim już poprzecieranym z fragmentami gąbki na wierzchu. Fotele były piękne bo czarne. Na ścianie płaskorzeźby przedstawiające sceny religijne w dodatku obłożone folią przezroczystą. Pięknie i w dodatku bezpiecznie dla zabytków. Zabezpieczone tak aby się nie zniszczyło. W rogu telewizor Sharp z lat’90. Takie klimaty jakie lubimy, chociaż w ostatnim okresie preferujemy lata 70-te.

Panie znów zaczęły oglądać nasze nogi. Oczywiście wszystkie zazdrościły Magdzie koloru skóry. Ale po jakimś czasie chyba mi też czegoś zazdrościły bo chodziły sobie 4 masażystki i moje nogi dotykały. Jedna, co mnie masowała, zapytała czy ma lekko, czy może mocno, mnie masować. Powiedziałem, że mocno. No to kobitka po 20 minutach wymiękła, a później kolejna. Dzieła dokończyła dopiero 3. Ja im się nie dziwię. Było dobrze po północy, a one pewnie masowały od ósmej rano. Ale w takim razie po co pytały? Customer service.
Po śniadaniu czekał na nas wysłannik Wayana. Tutaj każdy najstarszy syn to Wayan. Wysłannik Wayana, który zarządza wioską Eko, też miał na imię Wayan. Facet, przepraszam, że tak jego nazwę, ma umiejętności handlowca! Przez ponad 60 minut jazdy nie tylko nie zamknęła mu się buzia, ale także załatwił nam kupno karty sim, wybrał szczęśliwy numer telefonu, sprawdził czy wszystko działa. A jak okazało się, że nie, to nakrzyczał(co tutaj akurat się nie zdarza) na młodą matkę z dzieckiem w punkcie sprzedaży kart, że chciała nas oszukać, dał swoją kartę i powiedział, że tutaj gdzie mieszkamy, to każdy z jego usług korzysta. Stach się bać, co będzie jak coś od niego kupimy!

Lekko nas Wayan wkurzył, wysyłając do nas sms z zapytaniem, czy już jedziemy do „centrum” Ubud, a potem jak jedliśmy kolację, to o której kończymy. Sprzedawał, sprzedawał i sprzedawał swoje usługi. Zobaczymy, czy damy rade z nim wytrzymać. Wątpię.
A w Ubud pięknie! Nie chcemy, żeby to był tzw. powrót o przeszłości, ale daliśmy sobie czas 1-2 dni na to, żeby trochę odświeżyć pamięć o restauracjach i miejscach, gdzie wcześniej byliśmy. Była już sałatka z kurczakiem z mango na ostro (to przeszłość), cukiernia z ciastkiem kruchym wypełnionym dżemem z papaji i pokrytym cudowną lekką bezą (przeszłość), a na koniec dnia japońska restauracja, kilkadziesiąt metrów od głównej drogi z ekologiczną żywnością (nowość). Jak zacząłem pisać, zaczęło padać (przeszłość).

Podróżowanie do.

Obiecałem sobie, że nie będę miał zaległości i będę pisać na bieżąco. Nie mam zamiaru użalać się nad sobą, bo przecież największa uciecha jest nie w trakcie pisania i pobytu na miejscu, ale właśnie później. Po kilku miesiącach, czy latach, jak można wrócić do wspomnień. A że jesteśmy narodem „historycznym” i wolimy żyć przeszłością, to pisanie bloga idealnie wpisuje się w nurt. Oczywiście, na szczęście nie każdy wierzy w ten właśnie nurt.

Jesteśmy na miejscu. 21 godzin od wyjścia z domu i szynki check-in do hotelu. Podróż niczym nie różniła się od poprzednich. O, może tylko pewnymi obserwacjami z lotniska i samolotu. Przyrzekłem Magdzie, że się niczemu nie będę dziwić. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie zauważył „pewnych” interesujących zmian, ludzi lub też sytuacji. Pierwsza moja obserwacja dotyczy lotniska w Gdańsku. Już 18 miesięcy człowiek bywa znacznie rzadziej na lotnisku, a tutaj inny świat. Nawet nie wiem jakbym dojeżdżał do swojej byłej pracy … bo drogę przeniesiono i jednocześnie wybudowano nowe parkingi i cała bryła nowego lotniska jest skończona. Przy najmniej z zewnątrz jesteśmy gotowi na Euro2012. Wygląda to fantastycznie i pewnie następny blog będę zaczynać od tego, że na lotnisku w Gdańsku to się dzieje. Oj dzieje. Dzieje się także w samej hali odlotów. Tylko w czasach wczesnego Wizzair-u (czyli 2005 rok) widziałem takie tłumy w samej hali odlotów. Wtedy wyglądałem dość komicznie, bo jeden z niewielu w garniturku do Londynu. Jak sobie przypomnę, że nie można było nawet się niczego napić, to teraz te 2 min bary wyglądają ze swoją ofertą imponująco. Nawet sklep Baltony (wszyscy wiedzą, że Mama obiecała mi ponad 25 lat temu, że jak się będę uczyć to będę pracować w Baltonie!) mam inną obsługę. Pani w żółtej koszuli już nie pracuje. A szkoda, bo ludzie tworzą tradycję.

Lot do Frankfurtu został przez nas nawet niezauważony. Może nie do końca, bo koło nas siedziało 2 młodych biznesmenów (pewnie informatyków, ale krótko ostrzyżonych), którzy zapragnęli się dodatkowo napić. Widać było, że rozmowa im się układa. Chcieli zastosować zasadę, że „najłatwiej to się napić za służbowe pieniądze”, którą to tak często przypominano mi w czasach odległych. Nie rozumiem dlaczego, bo w pracy nikt nigdy nie widział mnie pijącego jakikolwiek trunek. Z wyjątkiem pożegnania, oczywiście. Nie wiem jak się panom udało przekonać stewardesę do przyniesienia 6 piw. Niemieckich oczywiście. Wydaję mi się, że jeden z nich rozmawiał w języku Goethego. Zawsze twierdziłem, że znajomość języków obcych może się przydać. Wysiadając z samolotu mieli mocno słabe nogi i, jako ostatni, dość chwiejnie doszli do autobusu. Przynajmniej nie awanturowali się. Wszyscy ze współczuciem spoglądali na naszych gdańskich informatyków. Ci z Gdyni piją wino.

W samolocie do Sinagpuru, nudy. Nudy. Nudy. Nudy. No nie w sensie braku rozrywki. Tylko nic się takiego szczególnego nie działo. Ani nikt nas nie porwał, ani nikt nikogo nie znieważył. Ale było kilka interesujących postaci. Jedną z nich była Amerykanka, która z USA leciała do Singapuru w celu odwiedzenia syna, ktry był najprawdopodobniej człowiekiem sukcesu, bo zapłacił za bilet mamy i taty. Nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie to, że tuż przed odlotem, jak pani zorientowała się, że jest jedno „lepsze” miejsce, zawołała stewardesę i powiedziała, głosem nieznoszącym sprzeciwu, że ona to się właściwie panicznie boi latać i żąda przesadzenia ją do innego miejsca w samolocie, albo wysiądzie. Personel Lufhtansy jest na tym punkcie, czyli osób panicznie bojących się latać dość wyczulony, o czym mogliśmy się przekonać wiele lat temu w Rumunii, jak została przerwana procedura odlotu z powodu pana, który był mesjaszem i wzywał do opamiętania się. Pani jednak się nie opamiętała (ale w zupełnie innej oczywiście kwestii) i kilka razy wzywała różne stewardesy. Dostała co chciała, a my ochłonęliśmy. Szczęściem dla pani było zajęcie miejsce dla 2 osób z możliwością pełnego rozłożenia się na fotelach. Biznes klasa w klasie ekonomicznej. Jakoś w trakcie lotu była spokojna a pod jego koniec to już nawet ze wszystkim się zaprzyjaźniła. Aktorka ze spalonego teatru, czy co?

Inną postacią była pan. Duży pan, który po porannej toalecie zapomniał zapiąć paska. A ponieważ pan był duży, zapragnął na swoje duże nogi założyć duże buty. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, bo każdy może być duży, gdyby nie to, że połowa samolotu wpadła w osłupienie oglądając nie dość zabezpieczoną gołą „d”. Sorry, że o tym piszę, ale najbardziej oburzone były na dużego pana, inne duże panie. Nawet w niewybredny sposób skomentowały to zajście. Powtórzyło się to 2 razy – duży pan miał do założenia 2 buty. Mruki, cmokania, śmiechy towarzyszyły zmianie każdego z nich. Po godzinie duży pan zdecydował zmienić buty.

Nasz towarzysz, czyli 3 osoba w rzędzie, też był niezwykły. W ciągu 12 godzin lotu, ani razu nie wstał. Nie poruszył się, nie chciał wyjść do toalety. Nie zdjął też butów. Ale to dobrze, bo potem nie miał problemu ich włożyć. I tak chyba by nie miał, bo był chudy i wyglądał jak lekko niedożywiony były komandos.

Przeżyliśmy trudne chwile. Jeśli oczywiście można by je tak nazwać. Trwały one 10 minut. Były związane z brakiem jednej z nadanych w Gdańsku toreb. Teraz musze ujawnić naszą tajemnicę. Pierwszy raz w ciągu tych kilkunastu lat pojechaliśmy bez plecaków. Wiem. Może to obciach, ale tym razem jesteśmy w 2 miejscach i nie mamy potrzeby ciągłego przemieszczania się. Uff, przyznanie się poszło łatwo. W Singapurze jedna z toreb została przez nas nierozpoznana, więc czekaliśmy dobrą chwilę aby zorientować się w końcu – że „mamy ją”. Szybko przemieściliśmy się do terminalu 1 i już mogliśmy się odprawiać do Denpasar.

Robiłem w „lataniu”, ale za każdym razem jak jestem w Azji to nie mogę nadziwić się jak to wszystko działa i jest zorganizowane. Narodowy przewoźnik w Polsce ma kilkadziesiąt maszyn w tym mnóstwo starych ATR, podczas gdy tania linia lotnicza z Australii ma ich 127. I wszystkie nowe. Zapisali się nawet na Dreamilery Boeinga w ilości 5 sztuk, tak na początek. Ale co tam ja się wymądrzam na temat lotnictwa. Czekając na boarding spotkaliśmy 2 dorosłych i dziecko (chłopiec, pewnie 11-12 lat) z Polski. Pan okazał się wybitnym specjalistą od lotnictwa cywilnego. Objaśnieniom dotyczącym procedur lotniskowych nie było końca. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że pan jest wujkiem. Sam wiem, ze swojego ostatniego doświadczenia, że wujek musi wiedzieć wszystko a nawet więcej. Pan podzielił się ze swoim „przyszywanym” synkiem wiedzą na temat: firm handlingowych na lotniskach w europie, a także konieczności likwidacji monopolu, opowiadał także o procedurach boardingu (które są inne w Europie niż w Azji), check-in (który jest ważny ze względu bezpieczeństwa pasażerów). Był specjalistą także od wybierania miejsc w samolocie. Dobrze się czułem w towarzystwie wujka, mimo tego, że siedział 2 rzędy przed nami. Okazało się, że wybrałem najlepsze miejsca, których wujek wybrać już nie mógł. Bo były zajęte. Na razie nie wiemy, gdzie jest pan wujek, ale jak go spotkamy to zagadamy o sprawy lotnicze.

No i jesteśmy w Denpasar. Jakoś tak tutaj znajomo. Nawet porter na lotnisku porzucił nasze bagaże, bo stwierdził, że my to chyba pomocy nie potrzebujemy. Szybki dojazd do hotelu w Kuta (ale tylko na nocleg, żeby nie jechać kolejnych 1,5 godziny do Ubud). Kolacji nie udało nam się zjeść w hotelu, bo chyba już było za późno. Ale jak tu nie zacząć pobytu w Indonezji od typowo azjatyckiej potrawy czyli satay. Przy hotelu stał pan z budką na kole rowerowym. Kolejka na dobre 20 minut. Widać, że warto, bo byliśmy 6. Niestety nie dawał numerów, trzeba było pilnować kolejki. Na niewielkim palenisku opalanym pewnie węglem drzewnym i liśćmi bananowca, pan piekł w pełnym dymie satay, czyli niewielkie kawałeczki kurczaka na drewnianych patyczkach. Zestaw to było 10 sztuk, a do tego pieczony w bananie ryż, lekko słodki. To wszystko zapakowane w gustowny szary papierek na którym wcześniej „rozmazano” różne sosy w tym oczywiście orzechowy. I tak około północy, siedzieliśmy na małej uliczce w Kuta, jedząc i siedząc na plastikowym zydelku coś, co zawsze kojarzy nam się z Azją. I po to właśnie tutaj wróciliśmy. Jutro rano do Ubud! Znów będzie padało?