niedziela, 30 października 2011

Podróżowanie do.

Obiecałem sobie, że nie będę miał zaległości i będę pisać na bieżąco. Nie mam zamiaru użalać się nad sobą, bo przecież największa uciecha jest nie w trakcie pisania i pobytu na miejscu, ale właśnie później. Po kilku miesiącach, czy latach, jak można wrócić do wspomnień. A że jesteśmy narodem „historycznym” i wolimy żyć przeszłością, to pisanie bloga idealnie wpisuje się w nurt. Oczywiście, na szczęście nie każdy wierzy w ten właśnie nurt.

Jesteśmy na miejscu. 21 godzin od wyjścia z domu i szynki check-in do hotelu. Podróż niczym nie różniła się od poprzednich. O, może tylko pewnymi obserwacjami z lotniska i samolotu. Przyrzekłem Magdzie, że się niczemu nie będę dziwić. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie zauważył „pewnych” interesujących zmian, ludzi lub też sytuacji. Pierwsza moja obserwacja dotyczy lotniska w Gdańsku. Już 18 miesięcy człowiek bywa znacznie rzadziej na lotnisku, a tutaj inny świat. Nawet nie wiem jakbym dojeżdżał do swojej byłej pracy … bo drogę przeniesiono i jednocześnie wybudowano nowe parkingi i cała bryła nowego lotniska jest skończona. Przy najmniej z zewnątrz jesteśmy gotowi na Euro2012. Wygląda to fantastycznie i pewnie następny blog będę zaczynać od tego, że na lotnisku w Gdańsku to się dzieje. Oj dzieje. Dzieje się także w samej hali odlotów. Tylko w czasach wczesnego Wizzair-u (czyli 2005 rok) widziałem takie tłumy w samej hali odlotów. Wtedy wyglądałem dość komicznie, bo jeden z niewielu w garniturku do Londynu. Jak sobie przypomnę, że nie można było nawet się niczego napić, to teraz te 2 min bary wyglądają ze swoją ofertą imponująco. Nawet sklep Baltony (wszyscy wiedzą, że Mama obiecała mi ponad 25 lat temu, że jak się będę uczyć to będę pracować w Baltonie!) mam inną obsługę. Pani w żółtej koszuli już nie pracuje. A szkoda, bo ludzie tworzą tradycję.

Lot do Frankfurtu został przez nas nawet niezauważony. Może nie do końca, bo koło nas siedziało 2 młodych biznesmenów (pewnie informatyków, ale krótko ostrzyżonych), którzy zapragnęli się dodatkowo napić. Widać było, że rozmowa im się układa. Chcieli zastosować zasadę, że „najłatwiej to się napić za służbowe pieniądze”, którą to tak często przypominano mi w czasach odległych. Nie rozumiem dlaczego, bo w pracy nikt nigdy nie widział mnie pijącego jakikolwiek trunek. Z wyjątkiem pożegnania, oczywiście. Nie wiem jak się panom udało przekonać stewardesę do przyniesienia 6 piw. Niemieckich oczywiście. Wydaję mi się, że jeden z nich rozmawiał w języku Goethego. Zawsze twierdziłem, że znajomość języków obcych może się przydać. Wysiadając z samolotu mieli mocno słabe nogi i, jako ostatni, dość chwiejnie doszli do autobusu. Przynajmniej nie awanturowali się. Wszyscy ze współczuciem spoglądali na naszych gdańskich informatyków. Ci z Gdyni piją wino.

W samolocie do Sinagpuru, nudy. Nudy. Nudy. Nudy. No nie w sensie braku rozrywki. Tylko nic się takiego szczególnego nie działo. Ani nikt nas nie porwał, ani nikt nikogo nie znieważył. Ale było kilka interesujących postaci. Jedną z nich była Amerykanka, która z USA leciała do Singapuru w celu odwiedzenia syna, ktry był najprawdopodobniej człowiekiem sukcesu, bo zapłacił za bilet mamy i taty. Nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie to, że tuż przed odlotem, jak pani zorientowała się, że jest jedno „lepsze” miejsce, zawołała stewardesę i powiedziała, głosem nieznoszącym sprzeciwu, że ona to się właściwie panicznie boi latać i żąda przesadzenia ją do innego miejsca w samolocie, albo wysiądzie. Personel Lufhtansy jest na tym punkcie, czyli osób panicznie bojących się latać dość wyczulony, o czym mogliśmy się przekonać wiele lat temu w Rumunii, jak została przerwana procedura odlotu z powodu pana, który był mesjaszem i wzywał do opamiętania się. Pani jednak się nie opamiętała (ale w zupełnie innej oczywiście kwestii) i kilka razy wzywała różne stewardesy. Dostała co chciała, a my ochłonęliśmy. Szczęściem dla pani było zajęcie miejsce dla 2 osób z możliwością pełnego rozłożenia się na fotelach. Biznes klasa w klasie ekonomicznej. Jakoś w trakcie lotu była spokojna a pod jego koniec to już nawet ze wszystkim się zaprzyjaźniła. Aktorka ze spalonego teatru, czy co?

Inną postacią była pan. Duży pan, który po porannej toalecie zapomniał zapiąć paska. A ponieważ pan był duży, zapragnął na swoje duże nogi założyć duże buty. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, bo każdy może być duży, gdyby nie to, że połowa samolotu wpadła w osłupienie oglądając nie dość zabezpieczoną gołą „d”. Sorry, że o tym piszę, ale najbardziej oburzone były na dużego pana, inne duże panie. Nawet w niewybredny sposób skomentowały to zajście. Powtórzyło się to 2 razy – duży pan miał do założenia 2 buty. Mruki, cmokania, śmiechy towarzyszyły zmianie każdego z nich. Po godzinie duży pan zdecydował zmienić buty.

Nasz towarzysz, czyli 3 osoba w rzędzie, też był niezwykły. W ciągu 12 godzin lotu, ani razu nie wstał. Nie poruszył się, nie chciał wyjść do toalety. Nie zdjął też butów. Ale to dobrze, bo potem nie miał problemu ich włożyć. I tak chyba by nie miał, bo był chudy i wyglądał jak lekko niedożywiony były komandos.

Przeżyliśmy trudne chwile. Jeśli oczywiście można by je tak nazwać. Trwały one 10 minut. Były związane z brakiem jednej z nadanych w Gdańsku toreb. Teraz musze ujawnić naszą tajemnicę. Pierwszy raz w ciągu tych kilkunastu lat pojechaliśmy bez plecaków. Wiem. Może to obciach, ale tym razem jesteśmy w 2 miejscach i nie mamy potrzeby ciągłego przemieszczania się. Uff, przyznanie się poszło łatwo. W Singapurze jedna z toreb została przez nas nierozpoznana, więc czekaliśmy dobrą chwilę aby zorientować się w końcu – że „mamy ją”. Szybko przemieściliśmy się do terminalu 1 i już mogliśmy się odprawiać do Denpasar.

Robiłem w „lataniu”, ale za każdym razem jak jestem w Azji to nie mogę nadziwić się jak to wszystko działa i jest zorganizowane. Narodowy przewoźnik w Polsce ma kilkadziesiąt maszyn w tym mnóstwo starych ATR, podczas gdy tania linia lotnicza z Australii ma ich 127. I wszystkie nowe. Zapisali się nawet na Dreamilery Boeinga w ilości 5 sztuk, tak na początek. Ale co tam ja się wymądrzam na temat lotnictwa. Czekając na boarding spotkaliśmy 2 dorosłych i dziecko (chłopiec, pewnie 11-12 lat) z Polski. Pan okazał się wybitnym specjalistą od lotnictwa cywilnego. Objaśnieniom dotyczącym procedur lotniskowych nie było końca. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że pan jest wujkiem. Sam wiem, ze swojego ostatniego doświadczenia, że wujek musi wiedzieć wszystko a nawet więcej. Pan podzielił się ze swoim „przyszywanym” synkiem wiedzą na temat: firm handlingowych na lotniskach w europie, a także konieczności likwidacji monopolu, opowiadał także o procedurach boardingu (które są inne w Europie niż w Azji), check-in (który jest ważny ze względu bezpieczeństwa pasażerów). Był specjalistą także od wybierania miejsc w samolocie. Dobrze się czułem w towarzystwie wujka, mimo tego, że siedział 2 rzędy przed nami. Okazało się, że wybrałem najlepsze miejsca, których wujek wybrać już nie mógł. Bo były zajęte. Na razie nie wiemy, gdzie jest pan wujek, ale jak go spotkamy to zagadamy o sprawy lotnicze.

No i jesteśmy w Denpasar. Jakoś tak tutaj znajomo. Nawet porter na lotnisku porzucił nasze bagaże, bo stwierdził, że my to chyba pomocy nie potrzebujemy. Szybki dojazd do hotelu w Kuta (ale tylko na nocleg, żeby nie jechać kolejnych 1,5 godziny do Ubud). Kolacji nie udało nam się zjeść w hotelu, bo chyba już było za późno. Ale jak tu nie zacząć pobytu w Indonezji od typowo azjatyckiej potrawy czyli satay. Przy hotelu stał pan z budką na kole rowerowym. Kolejka na dobre 20 minut. Widać, że warto, bo byliśmy 6. Niestety nie dawał numerów, trzeba było pilnować kolejki. Na niewielkim palenisku opalanym pewnie węglem drzewnym i liśćmi bananowca, pan piekł w pełnym dymie satay, czyli niewielkie kawałeczki kurczaka na drewnianych patyczkach. Zestaw to było 10 sztuk, a do tego pieczony w bananie ryż, lekko słodki. To wszystko zapakowane w gustowny szary papierek na którym wcześniej „rozmazano” różne sosy w tym oczywiście orzechowy. I tak około północy, siedzieliśmy na małej uliczce w Kuta, jedząc i siedząc na plastikowym zydelku coś, co zawsze kojarzy nam się z Azją. I po to właśnie tutaj wróciliśmy. Jutro rano do Ubud! Znów będzie padało?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz