poniedziałek, 31 października 2011

Mandi Lulur, czyli Boże Ciało w październiku.

Mieszkanie w niestandardowym miejscu, czyli nie w hotelu, a na eko farmie, ma swoje zalety. Jedną z nich jest spore oddalenie od miasta. To gwarantuję ciszę i sporą izolację od mnóstwa pokus takich jak bary czy też kluby jazzowe. Nie narzekamy, bo w przeciwieństwie do Kuty w Ubud wszystko jest na poziomie! Słychac Sarah Vaughn, Milesa Davisa, Sinatrę, Arethę Franklin. Drugą zaletą jest możliwość obcowania z naturą. Mieszkamy na polu ryżowym. W nocy mamy darmowy koncert. Niekoniecznie życzeń. Gra wszystko co może. Nawet nie jestem w stanie wymienić i wyobrazić sobie co to gram. Może nawet i lepiej, bo może to co gra nie zawsze wygląda najlepiej. Szkoda tylko, że właśnie zakończyły się zbiory i jeszcze nikt nie posadził nowy sadzonek, bo widok byłby przedni. Pewnie za kilka dni silna ekipa z naszej wioski wpadnie na pole i w ciągu kilu wszystko się zazieleni. Oby.

Rano o 08:03 dostaliśmy sms od Wayana, w którym informował nas o swojej dostępności w dniu dzisiejszym. Cieszymy się, ale na razie spędzamy czas mocno relaksacyjnie i nie mamy ochoty wyjeżdżać poza naszą wioskę. To się oczywiście zmieni, ale lepszy wolniejszy start i szybkie zakończenie niż odwrotnie. Po śniadaniu przygotowanym przez lokalna ludność zostaliśmy zablokowani. I to jak. Na prawie 3 godziny. Lało. Ale, jak lało. Dziwnie było obserwować samych siebie i nasze reakcje. Jak pamiętam, jak lało 2 lata temu, to wpadliśmy w lekką depresję. Tym razem stwierdziliśmy, że kiedyś przestanie lać. I przestało.

Telefon do Wayana i w 10 minut byliśmy w Ubudzie. Postanowiliśmy sprawdzić, jak się ma nasze ulubione towarzystwo joginów skupionych wokół kultowego miejsca (ale też komercyjnego, czego nie da się ukryć) zwanego Yoga Barn. To takie obowiązkowe miejsce dla wszystkich, którzy lubią jogę i dobre organiczne jedzenie. Ciekawe było dla mnie samo obserwowanie towarzystwa, które pojawia się w małej restauracji. Są to zawsze osoby „uduchowione”. Łatwo taką osobę poznać. Przede wszystkim mężczyźni i kobiety chodzą w tzw. szarawarach/sindbadach lub alladynkach. Kobiety mają topy na ramiączkach, natomiast panowie albo mocno obcisłe koszulki bawełniane z długim rękawem, lub ewentualnie granatowe koszule z długimi rękawami. Też bawełniane. Wszyscy siadają razem przy stołach i dyskutują na temat przeżyć związanych z właśnie odbytymi ćwiczeniami. Jeśli ktoś kończy swoje zajęcia wracając niedługo do świata zachodniego (lub wschodniego, czyli Australii) następuje dramatyczny moment pożegnania w tuż po lub też tuż przed zamówieniem ostatniego ekologicznego posiłku. I tutaj pojawiają się łzy. Ale także wszyscy przekazują sobie energię Ziemi. Następuje mocny uścisk ciał. Pewnie ze 3 minuty. Panie, albo przed albo już po napoju organicznym, czyli koktajlu z czegoś lub z czymś, tulą się do szczupłych panów. Szczupli panowie tulą się do, nie do końca szczupłych pań. Tulą się mówiąc zazwyczaj po australijsku, bo ci po niemiecku patrzą zazwyczaj z zazdrością. Tulą się tez po japońsku.

W takim miejscu łatwo zidentyfikować, że ktoś sam przychodzi na jogę. Panie, zazwyczaj oczywiście, notują swoje myśli w brulionach w kratkę pokrywając je okrągłymi literkami pisanymi dobrym długopisem. Panowie, natomiast, pozostają ze swoimi myślami sami. Zupełnie tak jak ja. Nie notują. Ewentualnie po kilku minutach wyczekiwania wyjmują swoje iPhone’y i iPad’y i coś tam sobie przeglądają. IPody nie są już w modzie.

Takie centrum jogi jest mocno ekologiczne – także z nazwy. Wszystkie warzywa są ekologiczne. A jakie kurcze mają być na Bali, oczywiście, że ekologiczne! Słomek nie dają, bo policzyli, że w ciągu miesiąca zużywają ich ponad 3,000 sztuk. Ciekawe tylko, że wszyscy nie bardzo martwią się o zużycie energii. Każdy przecież ma jakiś produkt Steva Jobs’a.
Najedliśmy się jak przysłowiowe bąki.

Ja z racji swojej nieukrywanej sympatii do producenta wzmacniającego aloesu postanowiłem napić się organicznego napoju właśnie z niego i 10 różnych rzeczy. Było to dobre, ale dodatkowo musiałem dosłodzić syropem trzcinowym, bo mnie nieco powykręcało. Magda zajadała się swoją miską zielonych, zdrowych, ekologicznych traw i innych sałat. Na mnie padło spróbować ekologicznych buraków. Były super, ale lekko za kwaśne.

Zadowoleni, że wpadliśmy do stodoły jogi wybraliśmy się do Zen Spa aby poprawić sobie pracę naczyń limfatycznych. Generalnie wolę jak mni panie masują tylko nogi. Bo to pobudza różne receptory. Uległem, raz na 2 lata można, i postanowiłem towarzyszyć Magdzie w zabiegu zwanym Mandi Lulur. Dwie panie zaprowadziły nas do dużego pokoju, gdzie w oknie 2x2 metry nie było szyb ani nawet rolet, tylko ogromny ogród z żywych kwiatów i roślin. Już mi się podobało! Następnie panie kazały się kompletnie rozebrać, czego nie przewidzieliśmy! I położyć na kozetkach. Tak jak nas Pan Bóg stworzył (dla tych co wierzą)! No lekko byliśmy okryci, ale jak to się później okazało, nie miało to żadnego znaczenia. I się zaczęło. Ponad 60 minut masażu. Pani masowała mnie wszędzie. Wszędzie to znaczy, prawie wszędzie. Pani nie była zbyt pruderyjna i jak trzeba było to wiedziała jak masować. Potem nasmarowała mnie peelingiem, i zdarła co miała zedrzeć. Miałem nawet nadzieję, że to koniec, ale nie. Po kilku chwilach wydała okrzyk: będzie zimno i chlusnęła na mnie jogurtem. Nie wiem tylko jakiej marki. Ale na pewno nie był to Danone. Nie lubię Danone.

Procedura oczyszczenia ciała miała się właśnie skończyć, gdy jednym ruchem pani zdarła z nas ręczniczki i kazała się wykąpać pod prysznicem. Jakoś zbytnio nie przejęła się naszym widokiem (czyli nie jest jeszcze tak źle) i zaprosiła nas do wanny. Było jak w czasie Bożego Ciała. Zostaliśmy obrzuceni 2 tonami płatków. Rozumiem, że kobietom to się podoba, ale ja już za taką rozrywkę dziękuję! Chyba, że moje ciało będę nazywać boskim, ewentualnie, bożym ciałem. To wtedy, zupełnie inna sprawa.

Ubud jest świątynią jedzenia.

Nie spotkałem innego miejsca na świecie, gdzie na obszarze tak małym byłaby taka różnorodność kuchni. Na koniec dnia stwierdziliśmy, że podoba nam się nowe miejsce, które miało styl skandynawski z lat 90. Jedzenie było boskie! Absolutnie niesamowicie świeży tuńczyk. Cudnie.


Jeszcze tylko partia scrabbli… Jutro szkoła gotowania i może wreszcie namówię Magdę na robienie zdjęć. Kiedyś pewnie zaczniemy coś zwiedzać. Ale po co, jak nam tutaj dobrze;)

2 komentarze:

  1. Piękne opisy spirytualnych uścisków z kontrą dotykowych ekranów :)

    SAMPAI JUMPA! (di layar)

    Zdjęcia dość prowokacyjne.

    Sergee

    OdpowiedzUsuń