środa, 2 listopada 2011

Szkoła gotowania i czego my nie wiemy o Ketumbar, Isen lub Kunyit.

Najlepszym kanałem telewizyjnym jest Kuchnia.TV. Przede wszystkim dlatego, że uczy otwarcia na świat, tolerancji, szacunku dla kultur, szacunku dla ludzi i ich pracy. Dzisiaj właśnie przeżyliśmy coś, co można nazwać połączeniem kuchnia.tv z telewizją edukacyjną. Ale taką LIVE. Bez możliwości powtórki tego co się zrobiło, z wszystkim tego konsekwencjami. Ale też z publicznością na żywo. Jak mówiliśmy u nas w wiosce, że idziemy na lekcje gotowania, to padała tylko jedna nazwa Casa Luna. To jest kolejne miejsce kultowe w Ubud, gdzie spotykają się miłośnicy najlepszych smaków.

Casa Luna, to instytucja, bez której krajobraz gastronomiczny byłby nieco ubogi. CL została założona w latach ’80 przez Australijkę Jeanette, która jak wiele kobiet z tamtej części świata zaczęła odkrywać Bali w czasach, gdzie nie było bieżącej wody, a prąd był dostarczany tylko przez kilka godzin w ciągu dnia. Sama opowiadała, że po 2 dniach pobytu na Bali zakochała się i została tutaj tworząc spore, bo składające się z chyba 5-6 restauracji, imperium. COŚ chyba musi być w tych facetach na Bali, bo to już kolejna kobieta, która opowiadając swoją historię życia wspomina o tym, że miłość do Balijczyków następuje gwałtownie i namiętnie. Czyli, że 2 dnia się zakochują, a 3 dnia planują ślub. Dobrze, że my tutaj jesteśmy już 4 dzień. Panowie chyba nie są już zagrożeniem;).

Szkoła mieści się w jednym z jej hoteli o dźwięcznej nazwie Honeymoon Guesthouse i wygląda na prawdę przyjemnie. Wpadliśmy na ostatnią chwilę, myśląc, że już się wszystko zaczęło. 20 osób siedziało przy długim marmurowym stole, pod zadaszonym i otoczonym bujną zielenią tarasem. Prawie jak na szkoleniu lub przynajmniej na „naradzie”. Brakowało tylko rzutnika i ekranu. Właściwie nie, bo szmaragdowy basen, który był obok świetnie odbijał słońce (źródło światła), a terakotowe ściany mogłyby idealnie spełnić rolę ekranu. Gdzie jest tylko prezenter? - pomyślałem. Lub prezenterka? – też pomyślałem, po chwili. Dwie, trzy, pięć minut. Nic się nie dzieje. Towarzystwo mocno międzynarodowe lekko się niecierpliwiło. Większość (co się okazało) działa w świecie korporacyjnym, tak więc „time is money”. Ale nie na Bali. Tutaj mamy czas balijski. Plus minus dziesięć minut nie ma zupełnie znaczenia.

Jest ONA. Właściwie bez słowa przywitania, jednym zgrabnym ruchem pokazała, że mamy się do NIEJ zbliżyć. To była TA Janeatta. Kobieta INSTYTUCJA. Ale mieliśmy farta! I tutaj myśleliśmy, że tak jak w Chinach zaczniemy zaraz gotować. Nic bardziej mylnego. Jeanette, jak przystało na gwiazdę (też telewizji), zaczęła od krótkiego przedstawienia się (pewnie 10minut), a później, zupełnie jak w klubie AA, przedstawiliśmy się także my. Była oczywiście kwestia Holland – Poland, ale to drobnostka.

Nasza lekcja gotowania rozpoczęła się od sprawy zupełnie prozaicznej, mogłoby się wydawać. Od przypraw. I tutaj byliśmy absolutnie zachwyceni tym o czym Jeanette nam opowiedziała. Bo nie tylko pokazała niektóre przyprawy, ale też wytłumaczyła dlaczego w kuchni balijskiej są używane. Dla nas, gotujących, oglądanie goździków, czy też pieprzu nie jest atrakcją, ale wysłuchanie mini wykładu na jego temat, jak i gdzie rosną, dlaczego są używane lub omijane w kuchni – było absolutnie nowością. Większość przypraw, korzeni, pędów używana jest w formie naturalnej, ma właściwości antyseptyczne i chroni przed przeziębieniem. Ma także tę zaletę, że chłodzi organizm od wewnątrz. I to skutecznie. Co ciekawe, tutaj lody jedzą tylko turyści. Autochtoni, jak chcą się ochłodzić jedzą odpowiednie mieszanki przypraw. Największym odkryciem była dla nas naturalna kurkuma, którą uwielbiamy (jest wykorzystywana do leczenia 5 odmian raka), ale mamy w Europie możliwość kupna tylko w formie sproszkowanej. Zresztą wszystkie przyprawy i pędy są tak dostępne tutaj na miejscu, że jeśli pani domu (lub pan) ma ochotę coś ugotować to bierze garść tej lub innej przyprawy, obtłukuje pędy aby wydobyć aromat, dodaje jakiegoś korzenia niekoniecznie nawet obierając jego ze skóry (zazwyczaj tyle opłucze w wodzie). Niektóry uczestniczy zadawali pytania w stylu ile tego trzeba włożyć, a ile tamtego do jakiejś przyprawy, ale byli mocno temperowani Jeanette, która za każdym razem, prawie zabijając wzrokiem mówiła: nie wiem, ja dodaję szczyptę (czyli dobrą garść), albo po prostu tyle ile mam. Cudownie było spróbować soli, która jest mniej słona niż nasza (morskiej suszonej) lub cukru palmowego o intensywnym smaku karmelu.

Po prezentacji przypraw Jeanette zaprosiła swoich kucharzy, którzy najpierw nam pokazali, a później zachęcili do tego abyśmy sami zrobili różne rodzaje past, które łączyliśmy z różnymi składnikami. Pasty/chilli to nie sucha przyprawa, a kombinacja różnych świeżych składników (wcześniej opisanych) dokładnie zmiażdżonych (?) w dość płaskim kamiennym moździerzu. U nas moździerz używamy najczęściej do ubijania przypraw, podczas gdy tutaj do ich roztarcia. To daję ogromną różnicę w smaku, nie mówiąc o zapachu.

Zrobiliśmy kilka dań. No nie do końca, ponieważ my mogliśmy ewentualnie mieszać (to była słaba strona tej lekcji) i słuchać dokładnego tłumaczenia i instrukcji gotowania. Jeanette nie dotknęła się żadnej z nich, ale miała 2 kucharzy, którzy bez słowa wiedzieli co zrobić i jak pokazać proces tworzenia dań. Chyba najmniej spektakularna była sałatka z ogórka i marchwi. Pomysł przedni, ale chyba zabrakło wyrazistości smaku. Magda pewnie dodałaby lekko ostrej chilli, która dałaby lepszy kontrast do dość „płaskich” w smaku składników. Dla mnie przebojem było rybne curry z mlekiem kokosowym. Pokrojona świeża markela, usmażona na piekielnie gorącej patelni na oleju roślinnym, wraz z wcześniej przygotowaną pastą chilli, której ostrość została złagodzona mieszanką mleczka i śmietany kokosowej. Fantastycznie smakowała prosta grillowana ryba, okraszona inną, świeżo przygotowaną i jeszcze ciepła, pastą z lekką nutą czosnku, kurkumy, chilli, pasty krewetkowej. Cała ryba podzielona na małe porcje zawinięte w liście bananowca. Wyglądały jak duże, płaskie i w dodatku zielone cukierki ugotowane na parze. Proste, ale w smaku bardzo wykwintne. Szpinak znamy wszyscy z przedszkola. Cześć pewnie ma jeszcze traumę z tym związaną. Tutaj świeży szpinak został przygotowany z pastą o nazwie pomidorowy sambal. Też na świeżo. Pasta zrobiona jest z czerwonej chilli, małych ostrych chilli, pomidorów, soli morskiej, szalotek (rzadko tutaj używanych), czosnku, pasty z krewetek (nie życzę wrogowi napić się jej) i orzechów o nazwie candle nut (nie nadają się do jedzenia bez obrobi termicznej, bo grozi sporym rozwolnieniem). To wszystko razem wymieszane. Sekretem dobrego szpinaku jest wymieszanie jego ręcznie. Deseru nie robiliśmy, bo to tradycyjny tzw. czarny ryżowy pudding, który przygotowuje się ponad 4 godziny. Był słaby, tak jak wino ryżowe z limonką.

Lekcja w sumie była fantastyczna! Oczekiwaliśmy, ze sami nauczymy się robić jakieś potrawy, ale z drugiej strony fajnie było spotkać gwiazdę australijskiej TV, autorkę kilku książek o gotowaniu. Jest tak zajętą osobą, że w pewnym momencie zniknęła, rzucając na pożegnanie happy cooking!. Happy cooking Jeanette, happy cooking!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz