czwartek, 3 listopada 2011

Nie topless w drodze na wschód.

3 poranne sms obudziły nas z lekkiego letargu. O 07:53 Wayan, nasz mocno namolny kierowca, postanowił nam umilić dzień pytając się jak się mamy. Mieliśmy się dobrze i zaraz zadzwoniliśmy do „naszego” Wayana – zarządzającego wioską, że pilnie potrzebujemy wynająć samochód. Przyjechał jeden, ale widać było, że pan coś lekko kombinuje, bo zamiast standardowej umowy miał tylko małą karteczkę z napisem „reservation”. Zachowałem się asertywnie i powiedziałem, że „na krzywy ryj” to niestety nie możemy wynająć samochodu, bo to jest za poważna sprawa. Przyjechał drugi. Wsiedliśmy do niego. Mały, zupełnie jak Matiz, Suzuki Karimun (chyba). Ale było OK. Pierwsze 2 km były lekko dramatyczne. Bo nie tylko, że pod górę, ale w dodatku w mieście. A tutaj nie obowiązują zbyt rygorystyczne zasady. Właściwie motory(nki) mogą wszystko. Jechać pod prąd, wciskać się, przed lub obok samochodu, zawracać gdzie chcą. Ludzie jeżdżą często bez kasku. Zdarzyło nam się już spotkać 4 osoby na jednej „maszynie”.

Postanowiliśmy wynająć samochód z przyczyn praktycznych. Nie mamy już tzw. ”parcia” na atrakcje – bo jak sprawdziliśmy, te główne już widzieliśmy, a samochód daje swobodę i zupełnie inne przyjemności. Do ich na pewno należy eksploracja terenu. Bez szczegółowej mapy i tylko z ledwie działającym GPS udało nam się wybrać trasę i kierunek. Wschód. Jedziemy nad morze się wykąpać. Taki jest plan, ale nie wiemy ostatecznie jak długo nam to zajmie, ani czy na pewno będzie to takie morze jak chcemy.
Na trasie dość spokojnie. Nikt nas nie zaczepił. Droga nadzwyczaj dobra, szeroka, asfalt w stanie OK. Po drodze, zupełnie tak gdzieś w polu zachciało nam się czegoś napić.



Stanęliśmy i doznaliśmy nieprzeciętnych doznań kulinarnych. Wyobraźcie sobie pana, może nieco młodszego ode mnie, z lekkim wąsikiem, który ma na własność grilla, czyli swój własny biznes. Gill jest wąski, tak aby na nim mogły być ułożone równo i „smażone” rybne satay, czyli kawałeczki ryby w jakiejś zaprawie grillowane na dymie z liści bananowca. I pan, biznesmen, stoi i robi setki takich satay w ciągu godziny. Wygląda to tak jak taki typowy take-way, do które co kilkadziesiąt sekund z piskiem opon podjeżdża ktoś na motorze i kupuje zapakowane w papier i, obowiązkowo plastikową torebkę, zestaw satay. To czego, ktoś nie kupi tuż po grillowaniu wkłada do pojemnika i pewnie sprzedaje wieczorem jako odgrzane. Spróbowaliśmy pewnie ze 4 rodzajów, i chyba najlepszy był z rybą podobną do tuńczyka. Czuć było pikantne chilli wraz ze słodkim sosem sojowym. A to wszystko za 30 groszy za sztukę. Niebo w gębie.

Zachęceni dobrą rybką skusiliśmy się na mango smoothie.


To już inny biznes. Tutaj młoda dziewczyna, zupełnie jak w Starbucks’ie przygotowała napój bogów. Jedno żółte mango na osobę, niewielka ilość mleka kokosowego, trochę wody mineralnej z bombelkami i siuuup do blendera. Teraz tylko na dno plastikowego przezroczystego kubka (jak w Starbucks) trochę śmietanki kokosowej, na ściany niewielkie ilości kakao/czekolady. Teraz najlepszy moment. To co udało się zmiksować w blenderze wlała delikatnym ruchem do naczynia w taki sposób, że kakao stworzyło głęboko brązowe smugi. No nie, musimy to kiedyś powtórzyć w domu. Albo tu wrócić. Tylko skąd w Europie żółte mango? To co jest w Lidlu – jest super, ale to zupełnie inna odmiana. W ogóle, pewnie gdzieś to już pisałem, do Azji przyjeżdża się jeść mango. To jest najbardziej popularny owoc na świecie. Pewnie jedzone przez 4 miliardy ludzi. Codziennie.
Wystąpiłem w roli modela, bo kilka rodzin z restauracji, do której przytulony był grill zapragnęło sobie zrobić zdjęcie z grubszym, uśmiechniętym i białym człowiekiem. A że byli mili, to i ja strzeliłem im kilka fotek. Też zapragnąłem zrobić zdjęcie, ale głównie ze szczupłymi, uśmiechniętym!

Kolejne 2 kilometry i niespodzianka. Na naszej drodze pojawiła się świątynia.




Dziesiątki straganów. Zero turystów, bo to mocno po południu. Musi być ważna, stwierdziliśmy. Wchodzimy. Najpierw parkujemy. Pan wita nas okrzykiem good morning. Potem zbliżamy się do kasy, a po drodze inny pan zakłada nam sarongi, tak abyśmy nikogo nie obrazili. Pytają, skąd jesteśmy. Na koniec trzeci pan mówi, że nie topless. Patrzę na Magdę. Rzeczywiście nie topless. Ale to chyba dobrze, że nie topless, bo jesteśmy w świętym miejscu. Pan, jeszcze ze 4 razy powtarza, nietopless, już bez pauzy między głoskami. Zagadujemy o co chodzi z tym nietopless, oczywiście po angielsku. A na to pan: this is bat and rat temple, czyli, że to świątynia nietoperzy i szczura. Teraz już zajarzyliśmy, że nietopless to po prostu nietoperz.

Nietoperzy były tysiące. Zwisały, latały, kiwały się, wrzeszczały i nawet piszczały od czasu do czasu. Widok niesamowity, tym bardziej, że wokół nich biegały szczury, karmione i czczone przez Balijczyków. Ciekawe miejsce, okryte bez mapy i bez szczegółowego wertowania Internetu.


Po powrocie okazało się, że jest to jedna z siedmiu głównych świątyń Bali, więc trafiliśmy do najbardziej właściwego miejsca. Na koniec tylko przetrenowaliśmy panów w kwestii nietopless i nietoperz, tak aby uchronić ich przed gorszącym dla nich, nie dla nas, widokiem nagich ciał kobiet z Polski. Modelki z Tap madl miały by tu problemy.


Dojechaliśmy do Pangabaj na rybkę. To wschodnia część Bali i ucieszyliśmy się, że nie wylądowaliśmy tutaj w innej eco village, bo plaże ciemne (pewnie wulkaniczny piasek), atmosfera podobna do innych niewielkich kurortów. To raj dla nurkujących, a my takimi jeszcze nie jesteśmy. Była spora szansa, że wpakowano by nas na prom do Lombok, bo niechcący wjechaliśmy do portu. Już już podjechaliśmy pod nabrzeże, kiedy panowie zorientowali się, że nie zapłaciliśmy za bilety, a my, że to nie żaden parking tylko port! Prawie, że załadowali nas na spory prom.

Wieczorem tradycji stało się zadość. Cudne jedzenie, tym razem w restauracji u Amerykanki z Nowego Jorku, która zakochała się w Balijczyku, po 4 dniach pobytu na miejscu. Nieźle, nieźle. Lekko usmażone spore kawałki tuńczyka, obtoczone w delikatnie utłuczonym pieprzu, na 4 rodzajach sałaty z , lokalnie zrobioną, musztardą muśniętą na różowe, bo nie spieczone, mięso. Deseru nie mogliśmy sobie odmówić. Tarta z kruchego ciasta (ale na pewno nie pszennego) z jabłkami pokrojonymi w bardzo cienkie plasterki, oprószonymi świeżo startym cynamonem, upieczonymi na delikatnie osłodzonym cukrem palmowym rabarbarem. Ręcznie robione lody waniliowe dopełniły dzieła.

Czy ja w życiu robię niewłaściwą robotę. Chyba jednak powinienem więcej czasu spędzać doświadczając kulinarnych uniesień. Obiecują jeden z tekstów poświęcić tylko lokalnym restauracjom.

3 komentarze:

  1. Czy za pieniądze, które normalnie biorą gwiazdy Hollywood (idąc po kanapkę) nie można zrobić zdjęcia Panu Policjantowi? :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Można można, ale jeśli chodzi o policjantów, to ci byli wyjątkowo nieuprzejmi - na początku. Teraz jesteśy bardziej czujni i już się nie zatrzymujemy;) pozdro JK & MK dla Pana Pawła (ale którego?)

    OdpowiedzUsuń
  3. A tam którego... Ja teraz czytam o targu, owocach spadkobiercach australijskich rodzin wiec nie mam czasu :-) Pozdrawia się Państwa!

    OdpowiedzUsuń