czwartek, 3 listopada 2011

Przestępca przegrywa w scrabble.

Mamy nowy samochód, bo poprzednim nie dawaliśmy rady podjeżdżać pod naszą górkę na wsi. Jakby ktoś chciał skomentować, że to dlatego, że cały czas jemy, to nie ma do końca racji, bo cały czas nie jemy. Czasami jeździmy. Pisze czasami, bo nigdzie się nie śpieszymy. Jak przypomni mi się ilość przesiadek, transferów i lotów na Filipinach, to od razu mi lepiej, że tym razem zwolniliśmy. Teraz, przyjmując zasadę: take it easy, nikt niczego nam nie narzuca. Tak przynajmniej nam się wydawało.

Ruszamy znów na wschód tym razem bardziej na południe. Trasa super. Znów przejeżdżamy przez miejscowości specjalizujące się w wyrobie jakiś produktów, które lądują w drogich sklepach w Europie i USA. Ulice szklanych figur, kafli, drewnianych kotów zaliczone. Zupełnie na nas to nie zrobiło wrażenia. W przeciwieństwie do ulicy, gdzie sprzedawano ogromne blaty drewniane. Pewnie każdy miał 4-5 metrów i był wypolerowany z niesamowitą dokładnością. Coś wspaniałego. Ja mam w ogóle odjazd na punkcie drewna i tylko czatuję na moment nieuwagi Magdy, bu sobie coś znów kupić. W tym roku nie przywiozłem jeszcze żadnej rzeźby, więc coś mi się należy od tego życia. Mam możliwość zabrania nadbagażu, więc muszę z tego skorzystać!
Jedziemy przez kolejne miejscowości. Trasa nieskomplikowana na GPS widać gdzie mamy dojechać. Tylko dwa razy zdarzyło nam się pojechać pod prąd, bo mają tutaj dość ciekawy system przemianowywania ulic dwukierunkowych na jednokierunkowe, w zależności od pory dnia. I tak nagle jedziesz ulicą dwukierunkową i pojawia się ruchomy znak, że teraz to „ona”, czyli ta ulica, jest właściwie jednokierunkowa. Dotyczy to najczęściej godzin 06:00 – 19:00, więc pewnie nie raz trafimy na coś takiego.

Wjeżdżamy do Sanur, kończy się „autostrada” i nagle zmienia się światło. Mam skręcić w lewo. Jest czerwone. Zatrzymuję się. Pech chciał, że pod samym posterunkiem drogowym policji. I tutaj rzucają się nam mnie 2 policjanci, którzy wymachując żółtymi chorągiewkami karzą zjechać na bok. Uff, myślę sobie. Uśmiechamy się po panów szczerze. A jeden z nich, ni stąd ni z owąd, zaczyna na mnie krzyczeć, że na Bali jak jest skręt w lewo (tutaj jest ruch lewostronny) to nikt nie staje na czerwonym świetle, tylko skręca. Byliśmy 20 metrów od parkingu na plaży i zostaliśmy zatrzymani przez policję! Ale pech! Pan kazał pokazać dokumenty samochodu i moje prawo jazdy. Jak zobaczył, że jest to europejskie prawo jazdy to powiedział, że jestem przestępcą i nie wolno mi prowadzić samochodu. Zmierziło mnie, bo jeszcze nigdzie na świecie nie kwestionowano naszego prawa jazdy. Ok w umowie wynajmu samochodu było napisane, że międzynarodowe prawo jazdy jest wymagane, ale powiedziano mi także, że policja na to przymyka oko. Policjant (pewnie Wayan, bo pewny siebie i mocno upierliwy) powiedział, że będę miał sprawę w sądzie i że czeka mnie spora kara. Nie mniej niż 200USD. Może nawet więzienia. Zaczął jeszcze bardziej krzyczeć i powiedział, że mnie nie przepuści. No to, jak w Polsce, czego akurat nigdy nie robię, zapytałem jakie mamy rozwiązanie. To się możemy dogadać, powiedział. Wyjmuję portfel, a tam mam tylko 20,000 rupi indonezyjskich, czyli niewiele ponad 2 USD. Kicha. Zawsze dbam o to, żeby mieć lokalną gotówkę. Ale chciałem ją wymienić za te 20 metrów, przy samej plaży. Pan powiedział, że to za mało i tutaj jest bankomat, jak nie chcę iść do więzienia. Z bankomatu nie skorzystałem, ale poszedłem do banku, zostawiając Magę z panem policjantem. A w banku mi mówią, że nie wymienią mi USD bo banknoty są serii A, a oni serii A nie biorą. No to zagadałem do menedżerki, że mam sytuację podbramkową i jest mi potrzebna kasa na lekarza. Ugięli się i łaskawie wymienili. Policjant nie głupi, zażądał 50 USD. Na tutejsze warunki, gdzie można spokojnie zjeść lunch na 2 USD to kwota dość kosmiczna. Jak wróciłem z banku, to najpierw zapytał co robię (powiedziałem, że jestem nauczycielem, bo co się będę wymądrzał), ile mamy dzieci i skąd przyjechaliśmy. Okazał się zupełnie miłym człowiekiem. No tak, tak się zmienił jak zobaczył mój portfel, z którego wziął sobie sam niezłą sumkę. Już teraz wiem, że mógłbym mu dać połowę, gdybym tylko na początku samego zajścia miał wystarczającą ilość gotówki. Mam nadzieję, że już policji nie spotkam, a tak na przyszłość to mam 50,000 IND w kieszeni spodni. To standardową wysokość łapówki.

W Sanur było +35C. Upal niemilosierny! Plaża z jednej strony czarna, niesympatyczna. Z drugiej strony zupełny raj. Szeroka, złocista, idealnie czysta. Tylko zupełnie nie było turystów. Nie wiem, czy to dlatego, że jest po sezonie, czy po prostu tak jak my wszyscy korzystają z basenów kilku hoteli zbudowanych nad samym morzem. Jeden nawet specjalizuje w ślubach, ponieważ przed jednego fasada zbudowano kompletnie coś idiotycznego, czyli szklaną kulę o wysokości 3-4 pięter, która stanowi salę/pałac ślubów. Nie wyobrażam sobie jaka tam musi być temperatura wewnątrz. Bez włączonej klimatyzacji, to na pewno +60C. Masakra. Ale jak ktoś chciały taki ślub, to służę adresem. Tylko trzeba pamiętać, żeby pan młody miał odpowiednie prawo jazdy, bo zamiast na ślubnym kobiercu mógłby stanąć przed obliczem Temidy.

Wieczór zakończyliśmy partią scrabbli w jednej z naszych ulubionych restauracji. Niestety zostałem pokonany, ale tylko dlatego, że Magda wyciągała ulubione litery scrabblistów: ń,ź,ć i ś układając je, jakiś trafem, także na czerwonych polach. Mimo wszystko tego dnia czułem się wygrany. Nie wylądowałem w więzieniu i oficjalnie nie jestem jeszcze przestępcą. I niech tak zostanie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz