niedziela, 6 listopada 2011

Chrupka świnia Le Globe Cooker’a.


Miałem nosa. Dzisiaj wielki dzień na naszych tarasach wokół wsi. Rolnicy sadzą ryż. Nawet chciałem się włączyć w tą ważną dla wsi sprawę, ale zabrakło mi odwagi, albo po prostu bałem się, że nie dam rady. Jak tylko wstaliśmy i podnieśliśmy rolety, zobaczyliśmy 3 osoby schylone i w kompletnej ciszy sadzące ryż. Pani i 2 panów. Nie rozmawiali ze sobą, w zupełnym skupieniu, bez żadnych odgłosów zazwyczaj towarzyszącym schylaniu się. Sadzili.



Proces wyglądał następująco. Każdy z rolników brał średniej wielkości skrzynkę plastikową (plastikową, żeby pływała na wodzie stojącej na polu) i w szybkim tempie zapełniał ją pęczkami sadzonek, wcześniej przygotowanymi w „szkółce” w rogu każdego z pól. W wyznaczonym sektorze (widać tak między sobą podzielili teren działania) dzielił pęczki na indywidualne sadzonki. Sprawdzali ich jakość, a jeśli z któraś nie była dobra, to ją odrzucali do skrzynki. Momentalnie, tak aby żadna z nich nie uschła, rozpoczynali sadzenie w rzędach po 6sztuk. Pierwsza, druga, trzecia, czwarta, piąta i szósta. Tempo było niesamowite. Zero przerwy. Nikt się nie prostuje. Równo, miarowo, systematycznie. Powstają rzędy sadzonek, a między nimi 20 centymetrowe przerwy. Pola (jeden taras) mają ok. 350-400 metrów kwadratowych i były obsadzone przez te 3 osoby w mniej niż 1 godzinę. Tylko raz w ciągu godziny pozwalali sobie na krótką przerwę i łyk wody. Słońce, żar, ukrop. +32 stopnie w cieniu, a rolnicy sadzili.



Od czasu do czasu inni mieszkańcy wsi przychodzili i zagadywali. Nie wiem, czy to sadzili właściciele pól, czy wynajęci robotnicy, ale nikt kto przechodził obok nie pozostawał obojętnym. Nawet nasze panie sprzątające, nie przerywając swoje pracy i nie wpływając na tempo pracy rolników, kilka razy dopytywały się o to jak im idzie robota. A szła i to jak! Zostało jeszcze kilkadziesiąt tarasów we wsi.

Wokół basenu można było urządzić party. To taki nasz wniosek racjonalizatorski dla podniesienia atrakcyjności miejsca. Nasza wieś to kilka małych domów, które należą do wspólnoty. Współwłaściciele zatrudniają panów z security, panie sprzątające i robiące śniadania, panów ogrodników (ci to mają cały czas do roboty). Ale do tego jest też dzielona między wszystkimi infrastruktura, czyli mały ogród, parking i tzw. recepcja, w której i tak nikogo nie ma, bo nie ma takiej potrzeby.



Basen u nas jest ważny, bo można się zapoznać lepiej z często (ale chyba jednak rzadko) zmieniającymi się mieszkańcami. My jesteśmy tutaj najdłużej (oprócz oczywiście tych, co są właścicielami domów) wzbudzamy zainteresowanie nie tylko ze względu na kraj pochodzenia Holland-Poland, ale także na imiona. Ja właściwie już się poddałem i powiedziałem, że jak będzie ktoś miał potrzebę zawołania mnie to może spokojnie wybrać jakiekolwiek imię. Steve, John, Peter, Greg. W moim przypadku to nie ma absolutnie żadnego znaczenia! Jacek Amerykanom kojarzy się z grą o nazwie Jazzik, ale nie wiem na czym polega. Na basenie była ruda rodzina z Australii, pani artystka z Portland, Oregon (jak się przedstawiła), 2 dziewczyny – Azjatki (jedna Filipinko-Wietnamka – śliczna, druga Kazaszka) z Paryża i 3 amerykanów głośno śmiejących się (pan chyba jogin, ale panie na pewno nie). Jest to dość idiotyczne, jak w czasie lekkiej kąpieli – bo raczej nurkować się nie da, mocno zanurzeni w wodzie ludzie opowiadają sobie historię życia, po to tylko, żeby o niej za chwilę zapomnieć. Takie, typowo amerykańskie opowiadanie, pomaga oczywiście następnego dnia w zagadaniu do friends, ale często kończy to się na: „Jak się masz? Dobrze! A Ty? Też. No to super! Cześć i miłego dnia”. Jest to jakiś element pop kultury i trzeba to zaakceptować.” Po południu zauważyliśmy, że niektórzy tak lubią technologię, że zanurzeni w 8/10 potrafią korzystać z iPada2.

Wczorajszy lunch zaplanowaliśmy w miejscu, które odkryliśmy dzięki Fredowi Chesneau, podróżnikowi i kucharzowi, znanemu z programu Le Globe-Cooker z kuchnia.tv. To nasz ulubiony program, nie tylko, dlatego, że każdy odcinek dzieje się gdzieś w dalekim zakątku świata, ale także dlatego, że Fred z mocno trzęsącymi się rękoma próbuje wraz z ekspertami kuchni regionalnych coś ugotować. Czasami uczy się od lokalnych mistrzów, a innym razem, jak jest zachwycony miejscem, to za gościnę potrafi ugotować kilka dań, którymi jest w stanie wyżywić nawet sporą wieś. Kilka miesięcy temu oglądaliśmy odcinek właśnie z Ubud, w którym Fred uczestniczył w przygotowaniu pieczonych prosiaków.



Świnie przygotowywane już w nocy, wiele godzin przed świtem. Najpierw, wedle starego rytuały zabijane (przy czym, oczywiście strasznie kwiczą, i tego to się nie da oglądać), a chwilę potem są wzdłuż nadziewane na pal/rożno. Miałem wrażenie, że jeszcze „na żywca”. Fred miał problemy z nadzianiem prosiaka, bo właściwie z niego nie wyjęto wnętrzności nie dał rady ogromnym drewnianym młotem przebić zwierzęcia palem. Wiem, brzmi to strasznie, ale konsumpcja każdego zwierzęcia poprzedzona jest zazwyczaj rzezią. Rożno umieszcza się nad ogniskiem z drewna i i cały czas obraca i polewa mlekiem kokosowym z sekretnymi przyprawami. Bez przerwy rożno jest obracane, a prosiak polewany. Nie można pozwolić sobie na chwilę przerwy, bo skórka musi być chrupka i równomiernie upieczona. To największy przysmak. Pieczenie trwa ponad 6 godzin.

Potem sprzedawany w kilku kultowych miejscach. O godzinie 11:00 przy Ibu Oka (to jest nazwa kolejnego niesamowitego miejsca) jest już lekki tłumek, który z niecierpliwością czeka na pierwszą świeżo upieczoną świnię. Rodzina, która piecze prosiaki ma takie 3 miejsca w Ubud. Codziennie piecze się ich 8. Bar w centrum ma prawo do 3 z nich, które rozchodzą się w mniej niż 2 godziny. Przyszliśmy tutaj o 12:30 i załapaliśmy się już na „resztki”, czyli trudno było zobaczyć całe upieczone zwierzę. 3 panie stały jeszcze nad ogromna brytfanką i dzieliły delikatne mięso na niewielkie kawałeczki. Widać było, że musiało być dobrze upieczone, bo aż im się w rękach rozpływały po delikatnym muśnięciu.



Smak tej potrawy był absolutnie nieziemski. Łatwo napisać, gorzej opisać. W koszykach z palmy wyłożonych szarym dość grubym i woskowanym papierem nałożono nam sporo sypkiego i delikatnie kokosowego ryżu, a na to kilka większych kawałków prosiaka, do tego kawałek wnętrzności w kolorze głębokiego bordo, sałatkę z zielonych warzyw i coś, co okazało się „niebem w gębie”. Przebojem, ferią smaków, creme de la creme całej potrawy. Chrupka skórka. Złota, delikatna, cieniutka, krucha. Spełnienie marzeń smakosza. Smak jaki zapada na wiele lat. Jak oglądaliśmy Freda, to nie wierzyliśmy, że skórka może być aż taka pyszna. Tutaj była cudownie glazurowana, smakowała jak najbardziej wykwintne chipsy o delikatnym smaku midowo-kokosowo-bekonowym z lekką nutą dymu. Smak i zapach prosiaka nas zauroczył. Ibu Oka, jest bardzo lokalnym miejscem, ale sława jego jest globalna. Dzięki Fred! To kolejny powód, żeby kiedyś pochylić się nad kulinariamii.


Późnym wieczorem pojechaliśmy znów zanurzyć się w typowych balijskich klimatach. Być tutaj i nie napić się ice-tea oglądając piękne tarasy ryżowe, to jak być w Paryżu i nawet nie spojrzeć na wieżę Eiffla. Trochę zapomnieliśmy, że jest to kawałek drogi od Ubud. Po drodze mijaliśmy setki sklepów hurtowych ze znanymi z Indonezji pamiątkami. W sumie straszna komercja, dlatego też widok tarasów był bardzo oczekiwany. To niesamowite, że natura, z pomocą człowiek a może coś takiego stworzyć.

2 komentarze:

  1. ...idę sobie coś upiec. Co tam, ze miałem mniej zrec i jestem właśnie po objedzie... Thanks guys! Gonna kill you once you are back :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. nie umieszczam specjalnie zdjęć wszystkich potraw;) bo dla niektórych byłaby to tragedia i spore wyzwanie!!! ale jedzenie tutaj jest absolutnie divine!!!! CUDNE!!!!

    OdpowiedzUsuń