czwartek, 10 listopada 2011

Babcia z procą.




Dostałem sygnały od niektórych czytelników, że nie do końca wierzą w niektóre wypisywane przeze mnie historie. No cóż, czasami trzeba dodać jakiś przymiotnik, lub też lekko podkolorować zdarzenie, aby było ciekawiej. Ale niewiele. Staram trzymać się faktów i nie dodaję za duzo dodatkowych informacji, które mogłyby w znaczący sposób zmienić sens wydarzenia. Tak też jest w tym przypadku.

Dzisiaj poznałem kobietę z procą. Właściwie babcię z procą.
Od początku. Jest znów (albo dopiero) straszny upał. Nie da się normalnie funkcjonować w takiej temperaturze. Dlatego też od samego rana postanowiliśmy sprawdzić jak działa nasz, przydzielony na trzy pokoje basen. Zadziałał absolutnie fantastycznie, bo ochłodził nas na tyle, że lekko zamrożeni postanowiliśmy coś zwiedzać. Zaliczyliśmy prawie wszystkie najważniejsze świątynie na Bali. Zostały tylko dwie.



Pora na Ulu Watu na półwyspie Bukit, na samym południu wyspy. Podjechaliśmy pod stację benzynową, jak to normalnie robimy. Tym razem był jednak taki gorąc, że z panem nalewającym benzynę nawiązałem kontakt słowno-wzrokowy przez uchyloną szybę. I tutaj mi coś nie pasowało, bo cała ekipa panów przy dystrybutorze zaczęła intensywnie gestykulować między sobą i jakoś tak się dziwnie uśmiechali. Dałem odliczoną kwotę i, tak jak to jest tutaj w zwyczaju, oddałem wszystko w ręce nalewacza benzyny. Pan stukną kilka razy w karoserię i odjechałem. Odjechałem, ale po kilku kilometrach zobaczyłem, że właściwie to mi wskaźnik poziomu paliwa się nie podniósł. Upał, paliwo wyparowało, czy co? Pewnie jakaś lekka zadymka. Gdyby było to w Polsce to chyba bym się pogniewał, ale tutaj paliwo kosztuje 50 centów, czyli 1,60 PLN! Tak to ja mogę sobie jeździć i darować 10 litrów paliwa! Po drodze zostaliśmy wykończeni przez słońce. Ukrop straszny. Przez to wszystko wjechałem tam gdzie nie powinienem. A ponieważ zawrócić tutaj można tylko skręcając na parking w prawo (bo tutaj jest ruch lewostronny), tak aby nie spowodować kolizji, tak też zrobiłem, zatrzymując się właściwie na szybie Coffe Shop. Poczułem, że jest to przeznaczenie! Nie chodziło o to, że nie udało mi się rozbić ogromnej szyby kawiarni, ale to, że trzeba się napić kawy. Nie piliśmy jej od czasu wyprawy do świątyni Besahir, gdzież to podano nam mrożoną kawę w postaci kawy po turecku lekko schłodzonej niewiadomego pochodzenia kostkami lodu. W tamtym przypadku, żeby nie zmartwić obsługi, po prostu wylaliśmy ją pod krzaczek. Udając oczywiście, że była cudowna i nam smakowała jak nigdzie indziej. Kłamcy. Kłamcy z nas. Tutaj kawa jednak była jak marzenie. Podwójne machiato z domowej roboty lodami waniliowymi i latte z delikatnie skruszonym lodem. To dało nam siłę, żeby w upale dojechać do Ulu Watu. +34C. Nie mniej.



Zanim wysiedliśmy z samochodu Magda ostrzegła (bo w przeciwieństwie do mnie czyta przewodniki), że tutaj może być ciężko. Ciężko, czyli, że będą małpy. Ok, pomyślałem. Nie jedną małpę widziałem. Ale te małpy, kontynuowała Magda, są agresywne. Lekko zignorowałem tę informację i dziarsko udałem się do kasy. A tam strach i terror! Małpy już na nas czyhają. Małpy nad bileterem, pod nogami pana z sarongami, na parkanie, na murku, przy stoliku. No to będzie się działo. Wszyscy w kasie ostrzegają, że małpy nas zaatakują. I w tej atmosferze podchodzi do nas pani. Może 1,5 wzrostu, waga mocno piórkowa. Mówi, że oprowadzi nas po świątyni za drobną opłatą, ale głownie ustrzeże nas przed małpami. Pomni doświadczenia z Monkey Forest z przed ponad 2 lat zgodziliśmy się. Zastanawiałem się jak ta drobna kobieta to zrobi. Małpy rzeczywiście były mało sympatyczne. Zanim doszliśmy do świątyni z XI wieku przeszliśmy się wokół klifu. Wyglądało to wszystko jak Mohir Cliffs w Irlandii, na południe od Galawy. Widok odurzający i wspaniały!

Podążając za panią, kilka razy widzieliśmy jak małpy ściągały turystom okulary słoneczne, a później je rozbierały na części pierwsze lub ewentualnie obgryzały. W pobliży, jak grzyby po deszczu wyrastali, ni stąd, ni z owąd, lokalni mieszkańcy, którzy podrzucali małpom owoce. Te od razu traciły zainteresowanie plastikową zdobyczą rzucając się na banany lub inne owoce. Lokalesi oddawali okulary, a turyści odwdzięczali się napiwkiem. Powtarzało się to wielokrotnie. Podobnie sytuacja wyglądała w przypadku „laczków”. Turysta, który nie potrafił chodzić w „laczkach” lub też miał pecha, że nosił za duże stawał się ofiarą jednej lub dwóch małp, które ściągały je z nóg lub w chwili słabości turysty po prostu je wyrywały.

Nasza przewodniczka broniła nas przed małpami w sposób mocno przemyślany tak jakby oglądała film Body Guard z Kevinem Costnerem i Whitney Houston. Najpierw dokładnie obejrzała każdego nas. Potem kazała zdjąć czapki. Spojrzała co mamy na nogach. Oceniła nasze klapki. Poinstruowała jak je mamy nosić (jakbym nie wiedział) a potem, nagle, z kieszeni wyjęła procę. Najprawdziwszą procę! Klasyczną. Z długą, szeroką i czarną gumą. Rączka miała pewnie 15-17 cm. Proca z lat siedemdziesiątych. My oczywiście od razu zareagowaliśmy, że jesteśmy jak animalsi, kochamy zwierzęta, że nie wolno ich zabijać. Wspomnieliśmy, że ona to taka morderczyni, a jak tak to my dziękujemy za jej usługi. Na to pani powiedziała, że ona tutaj robi od 40 lat i nigdy nie zabiła żadnej małpy, bo ta proca na niby. Na niby a działa, dodała łamanym angielskim z akcentem cockney. Rzeczywiście wyglądało to nieco groteskowo, jak pani niewiele ponad metr wzrostu chodziła przed nami i przecierała szlak.
Była zawsze ok. 1 metra na przedzie. Osłaniała także tyły. Była czują jak Buce Lee uprzedzając potencjalne ataki. Była super wyposażona jak James Bond, bo miała „ten” gadżet. Działała trochę jak Colombo, bo pochylona wypytywała się o różne rzeczy. Nie wiem tylko czy działała jak komisarz Borewicz, bo nie pamiętam jego umiejętności, z wyjątkiem tych, związanych z podrywaniem różnych pięknych dam. Nasza pani, nasza obrończyni, a to raz wrzasnęła, uważajcie, one są u góry! Jednocześnie wyjmując procę z kieszeni i naciągając na palcach czarną gumę na długość 40 cm. Innym razem idąc za nami ochroniła Magdę przed atakiem. Małpy syczały, uciekały, a my czuliśmy się jak pod ochroną BOR-u. Czasami zupełnie niepotrzebną. Pani okazała się 50 letnią babcią o imieniu Made. 2 dzieci, 2 wnucząt. Tak więc chyba babcia utrzymywała całą rodzinę mając nie tylko umiejętności body guarda, ale także biznesowe. Kilka chwil później widzieliśmy jak dziarsko, siedząc bokiem na motorze, oparta o swojego syna (lub kochanka, bo kto by nie kochał się w tak silnej kobiecie) przemieszczała się do swojej wioski.


Ciekaw jestem, czy jak ktoś czegoś nie chce zrobić tak jak ona sobie tego życzy, to czy także korzysta ze swojej procy?

Wieczorem postanowiliśmy sprawdzić jak wygląda plaża w Jimbaran, gdzie jesteśmy.



A także jaką kuchnie serwują restauracyjki na plaży. Chyba nam smakowało.



I bylo pięknie. Malo turystow. Spokojnie, bezpiecznie. Czysta plaza, szafirowe morze (mimo ze nie widac, bo wieczór).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz