środa, 9 listopada 2011

Karton z wanilią.


Dzień zapowiadał się bardzo przyjemnie. Rano, jeszcze przed śniadaniem wyszedłem na spacer po wsi. Trzeba się integrować z naszą wsią. Nie każdy turysta mieszka na wsi, niektórzy mieszkają w luksusowych hotelach i nie mają takiej możliwości. U nas we wsi ludzie są bardzo mili.


Żyjemy w pełnej symbiozie, która wyraża się między innymi tym, że przestępczość jest bardzo niska. W ogóle to jest bardzo bezpiecznie. Zważywszy to, że śpimy przy samym polu ryżowym, nas dom nie ma właściwie żadnych okien, okiennic czy też stałego zamknięcia. Mamy same otwarte przestrzenie. Nawet część wydzielona na sypialnie ma same otwory, tak więc każdy mógłby tutaj wejść. To jest oczywiście zachodnie myślenie, zupełnie odległe od tego, które jest tutaj reprezentowane.



Turyści mieszkający w wiosce dają pracę lokalnym, ale my chyba dostajemy od nich chyba znacznie więcej. Uśmiech, słońce, świeże powietrze i spokój. No może spokój nie zawsze jest dostępny, bo w wieczorem słychać różne śpiewy z okolicznych świątyń, zwierzęta domowe drą się niemiłosiernie, słychać odgłosy tropików, czyli chrząszcze, gekony i inne stwory (wolę nie myśleć jakie). Generalnie nawzajem się wpieramy. My ich w trudnym codzienny losie, a oni nas w naszym losie turysty. Nas znaj wszyscy, my znamy tylko nielicznych. Ale znamy. Panią sklepową, pana na rogu, panów siedzących wieczorami, pana z przyczepką i pana taksówkarza, co jednocześnie jest nauczycielem wuefu.




Dzisiaj mogę stwierdzić, że zrobiłem interes życia! Udało mi się namówić Magdę na powtórne wyjście na rynek i eksplorację dostępnej ofert przypraw. Oczywiście mniej byłem zainteresowany pieprzem, solą czy też kurkumą. Mnie interesowała tylko wanilia. I to bardzo konkretna. Ta uprawiana w Indonezji o smaku czystym, ostrym i jednocześnie delikatnym. Wiedziałem, że ją dostanę bo kilka dni wcześniej zlokalizowałem handlarza. Ale to co mi się przytrafiło dzisiaj było niesamowite. Gdy weszliśmy na targ Magda zauważyła panią, która z dość sporego kartonu wyjmowała świeżą, czyli suszoną wanilię i konfekcjonowała ją do niewielkich torebek. Wiedziałem, że będą moje. Długie, grube, świeżo suszone, pachnące, tłuste o niewiarygodnie intensywnym zapachu. Pani nałożyła mi całą siatkę, zupełnie tak jak u nas nakłada się zieloną fasolę w sezonie. Lekko niezgrabnie, od niechcenia. Ja natomiast, już po przyjściu do „domu” rozłożyłem delikatnie wszystkie laski, sprawdziłem ich jakość i zachwyciłem się! Mam je! A właściwie, mam ją! Drugą, po szafranie, najdroższą przyprawę na świecie.




Jest to nas ostatni wieczór w Ubud, dlatego zaplanowaliśmy coś nieprzeciętnego. Tak nam się przynajmniej wydawało. We wcześniejszych wpisach wspominaliśmy, że byliśmy na zajęciach szkoły gotowania u Jeaneatte, która jest właścicielką wielu restauracji. Jedną taką sobie upatrzyliśmy, która znana jest z tego, że ma niesamowity widok z tarasów na ogromny kilkusetmetrowy wąwóz pokryty lasem tropikalnym. Widok zapiera dech w piersiach, dlatego też postanowiliśmy iść na całość i zamówić danie, które przygotowywane jest tylko na specjalne uroczystości. Wędzoną kaczkę. Dwa dni wcześniej musieliśmy zrobić rezerwację, wpłacić zaliczkę i mogliśmy tylko czekać, żeby się udała. I tak się stało.
I tutaj przepraszam, że będę musiał być mocno sarkastyczny i złośliwy, bo były ku temu powody!


Przyjechaliśmy do Indus. Lokalizacja i restauracja jak marzenie. Czegoś takiego w Azji jeszcze nie widzieliśmy, przede wszystkim ze względu na wspomniany widok. Przywitano nas. Pani kelnerka upewniła się, że my to my, czyli ci co zamówili wędzoną kaczkę. Widać nie często się zdarza. Dobrze, że nas nie wylegitymowała. Właściwie podchodziły co jakiś czas inne panie i tez się upewniały. Usiedliśmy na sporym balkonie z widokiem na las tropikalny. Soczysta zieleń, wąwóz, w dole szumiąca rzeka. Idealna okolica. Koło nas zajęte tylko 2 stoliki. Jedni sąsiedzi sączą szampana, inni lokalne piwo, też podawane w kubełkach z lodem. My jesteśmy po środku. I jakoś bez alkoholu na początek. Pani kelnerka zaoferowała jednak koktajl, który ma być częścią posiłku. No to siup pijemy. O Matko!, wrzasnąłem. Smak mocno dziwny. Nie żeby intrygujący, wręcz przeciwnie, odrzucający. Nie miałem ochoty na alkohol, nie tylko, że był fatalnie lokalnie sfermentowany, że nawet nasz „jabcok” smakował by znaczniej wykwintniej, ale przede wszystkim, nie chciałem zabijać smaku „narodowej specjalności”. Chwilę później pani zaoferowała balijskie mezze. Super, ale nie powalające. Tradycyjne potrawy balijskie, ale w mikroskopijnych rozmiarach. W innych miejscach bywały lepiej doprawione mięsa i ciekawsze sosy. Czekamy, czekamy i czekamy. Po 20 minutach ma wkroczyć. Ta jedyna. Ta oczekiwana. Ta wspaniała. Kaczka. Nie kaczor. Kaczka. Indonezyjska. Przygotowywana na specjalne ceremonię. Ta kaczka, która ma powodować, że ludzie są bardziej szczęśliwi. Została przyniesiona. Sam sposób podania zaprzeczał wyjątkowości. Bardziej wyjątkowo podano tego szampana naszym sąsiadom. Wygląda ta nasza kaczka na mocno wychudzoną. Tak na pierwszy rzut oka lekko zapadnięte niewielkie ptaszęcie. Nieżywe. Zupełnie nic specjalnego. Szara, nieapetyczna w żle wyglądającym sosie. Na dwie osoby? To przecież sama skóra (nawet nie tłusta) i kości. Głownie kości.



Z uśmiechem jednak jedliśmy lekko szafranowy ryż wraz z zieloną sałatką z ostrą chilli. Rozdrapywaliśmy fragmenty mięsa. Cmokaliśmy i chyba mimo wszystko, ale tylko w pierwszej chwili, nam to zasmakowało. Nie dłużej. Bo po kilku minutach, po suficie (tu obniżonym dzięki zastosowaniu materiału) zaczęły biegać szczury. Tak, tak wiem. Szczury w tej kulturze są obecne na co dzień, więc niby można się do tego przyzwyczaić. Ale chyba nie w takim miejscu. 2 szczury z długimi ogonami pomykały nam nami. Wyglądały jakby czyhały na możliwość załapania się na resztki. Biegały, goniły się, zapadały w materiał, turlały się, zwijały się, piszczały i nawzajem atakowały. To wszystko nad naszymi głowami. Od czasu do czasu jeden z nich podchodził do brzegu sufitu i zawadiacko spuszczał długi, gruby ogon. Drugi natomiast, lubił podglądać gości i balansując ogonem, wystawiał tylko pyszczek intensywnie poruszając swoim nosem. W takim miejscy widok był niesmaczny.
Kaczka absolutnie niewarta swojej ceny. Lepiej chyba zaproszę Jeanette do importowania piersi z polskich kaczek – bo smaczniejsze. Ta była tłusta, z minimalną ilością mięsa. Mięso było przyprawione, ale czuć było tylko jedną przyprawę. Szkoda pisać – wielkie rozczarowanie.




















Wróciliśmy lekko zniesmaczeni (w dosłownym tego słowa znaczeniu) do naszej wsi. A tam obrazek, jaki widzieliśmy wielokrotnie. Nie udało nam się jeszcze tego sfotografować, więc pożyczamy zdjęcie z Internetu. Faceci głaszczący koguty.
To dość dziwny obrazek. Wygląda na to, że o określonej godzinie w ciągu dnia, chyba tuż przed zachodem słońca, mężczyźni spotykają się w różnych miejscach wsi, aby poplotkować. Kobiet wtedy nie ma. Kobiety spotykają się wcześniej. Mężczyźni siedzą, rozmawiają, coś popijają i siedzą. I głaszczą koguty. Widać, że traktują je tak jak my traktujemy nasze koty czy psy. Tylko dlaczego koguty? Może jednak sprawa jest bardziej prozaiczna i panowie głównie zastanawiają się jak zorganizować nielegalne walki kogutów. To hazard, który oficjalnie jest zakazany. Dwa dni później, jak próbowaliśmy zagadać do panów o te koguty, to w ogóle nie chcieli nawet z nami porozmawiać. Wymachiwali rękoma i kazali sobie iść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz